Mogłaby być moją sąsiadką – taką od spotkań w drzwiach, dawania mądrych sercowych rad i pożyczania cukru. Tymczasem 4 grudnia, po godz. 18.00, spotkałam ją w Sali Kongresowej, na koncercie, który ruszył ludzi z miejsc już po trzeciej piosence, wywołał dwa bisy, i na którym wokalistka wyszła na końcu bez butów, a w międzyczasie pytała, czy nie planujemy czasem jakiejś upojnej nocy. A przy tym elegancka, stylowa, piękna i pewna swojej kobiecości. No i oczywiście jedyna w swoim rodzaju muzycznie – Jill Scott.

Właśnie jeśli chodzi o warstwę muzyczną to działo się bardzo dużo. „Hate On Me” spowodowało zbieganie ludzi po schodach pod samą scenę, wstawanie z miejsc i tańczenie, które i ja z radością uskuteczniałam gdzieś w 29 rzędzie. Było „Gimme”, „Shame”, „Golden” i „He Loves Me” wywołujące euforię. Istna mieszanka dokonań wokalistki z poprzednich krążków, ale też i z najnowszej płyty „The Light Of The Sun”, z której usłyszałam m.in. moje ulubione: „Blassed” „I’m So In Love” i „Quick”. Pojawiła się też partia piosenek o tematyce miłosnej i wtedy zrobiło się bardzo lirycznie, spokojnie, a może nawet usypiająco, co ja zastąpiłabym ciągiem naprzemiennie szybszych i wolniejszych utworów. Osobiście czekałam na „Whatever”, którego nie udało się usłyszeć, ale energia całego męskiego zespołu wzorowo zastąpiła ten brak. Jill była przeszczęśliwa, że tak dobrze znamy teksty wszystkich piosenek. Osobom stojącym najbliżej sceny udało się też uścisnąć rękę królowej i załapać się na jej uśmiech, którego nam nie szczędziła.

W  słowach pomiędzy piosenkami wspomniała nawet żartem o tym, że próbowała coś przeczytać po Polsku, ale nie dała rady i że to trudny język. Śpiewała też operowym głosem, mówiła po hiszpańsku, albo zakładała ciemne okulary. Wzbudziła moją ogromną sympatię i potwierdziła wrażenie, że ten koncert nie mógł się odbyć nigdzie indziej. Sala Kongresowa pasowała idealnie do jej olbrzymiego, mocnego i czarnego głosu.

Poniżej nasza fotorelacja:

[nggallery id=53]