Był rok 1950, Miles Davis siedział zmarnowany na krawężniku w Nowym Jorku. Oczy miał czerwone, z ust leciała mu krew. Odnalazł go przyjaciel jeszcze z East St. Louis, Clarke Terry. Davis tkwił po uszy w heroinowym nałogu, szlajał się po ulicach Harlemu, trudniąc się pracą alfonsa i dilera narkotyków. Brali wtedy wszyscy – Billie Holiday, Bud Powell, Chet Baker. Fama głosiła, że heroina pozwoli ci grać tak, jak gra Charlie Parker. Davis, choć twierdził, ze nigdy nie uwierzył w tę plotkę, też zaczął brać. Terry zabrał Milesa do swojego mieszkania, umył, nakarmił, kazał się przespać. Gdy Miles się obudził, splądrował mieszkanie kolegi. Wziął nie tylko pieniądze, ale i instrumenty, których pozbył się za bezcen w lombardzie.

Udało mu się jednak wyjść z narkotykowego nałogu. Miał już po uszy heroinowego uzależnienia. Do tego w międzyczasie od przedawkowania umiera Bird. Wstrząsnęło to Milesem. Rzuca narkotyki i rozpoczyna jeden ze swoich najpłodniejszych okresów. W latach 50. staje się już w miarę rozpoznawalną postacią. Bez trudu więc zbiera zespół składający się z wyśmienitych muzyków – młodego, nieznanego jeszcze Johna Coltrane’a, Red Garlanda, Paula Chambersa i Phily Joe Jonesa. Grupa ta przeszła do historii jako I Wielki Kwintet Milesa. Najbardziej znanym albumem tego składu jest Milestones (patrz video wyżej).

Zaprzyjaźnia się też w między czasie z Gilem Evansem. Jedynym białym, którego Miles był w stanie polubić. Podobno rozumieli się świetnie, całe godziny spędzali na rozmowach o muzyce. Ich efektem był między innymi album “Porgy and Bess” (1958), z utworami Georga Gershwina przearanżowanych na orkiestrę przez Evansa.

Gil Evans to nie był jednak jedyny Evans, z którym współpracował Miles. Tym drugim był Bill i to on brał udział w nagraniu najbardziej znanej płyty jazzowej w historii – “Kind of Blue” (1959). Album ten podobnie jak wcześniej “Birth of Cool” został okrzyknięty przez krytyków jako przełomowy. Odchodził od tradycyjnych metod improwizacji. Rozwijał je w oparciu o skale, a nie jak do tej pory melodię czy harmonię. Stworzyło to nieprawdopodobną przestrzeń i swobodę dla improwizujących muzyków. A ci byli wyjątkowo zacni – John Coltrane, Cannonball Adderley, Bill Evans, Paul Chambers, Jimmy Cobb i sam Miles.
Zresztą posłuchajcie sami.

Wykorzystałem fragment mojego własnego artykułu z Tygodnika Powszechnego – http://tygodnik.onet.pl/33,0,68624,1,artykul.html.