David Binney, mimo że to już 50-letni saksofonista altowy i ma na koncie wiele płyt, wciąż zaliczany jest przez część krytyków do jazzowej młodzieży. A to przecież jedna z czołowych postaci współczesnej nowojorskiej muzyki improwizowanej. Co prawda, przebąkuje się od czasu do czasu, że jest on głosem nowej generacji, następcą Shortera czy nawet Colemana. Jednak do tej pory nie nagrał niczego czym mógłby potwierdzić tego typu sformułowania.

Na pierwszy rzut oka mogło by się wydawać, że “Graylen Epicenter” to płyta pełna dysonansu. Tematy większości utworów niełatwo zapadają w ucho, łamią się, wymykają się percepcji. Jednak w momencie, w którym można byłoby odczuć rezygnację czy znużenie, muzyka niepostrzeżenie przeobraża się. Pojawia się wyraźna melodia, niekiedy jakby zupełnie wyjęta spoza jazzu, z pogranicza rocka i popu. W tytułowym utworze na tym etapie kapitalną solówkę na gitarze wykonuje, grający gościnnie na albumie, Wayne Krantz.

Sielanka nie trwa jednak długo. Po chwili, ni stąd ni zowąd, przekształca się we free jazzową improwizację. Znów trudno złapać oddech. “Graylen Epicenter” zalewa słuchacza falą intensywności. Nie męczy jednak, saksofonowe odloty autora płyty nie nużą. Gdy osiągną szczyt, Binney cumuje z powrotem w bezpiecznych rejonach. W epilogu przychodzi już zupełne ukojenie w postaci łagodnego śpiewu niesamowitej Gretchen Parlato.

“Graylen Epicenter” to niepozbawiony rozmachu dialog awangardy z głównymi nurtami współczesnego jazzu. Płyta bardzo świadoma, pełna zaskakujących rozwiązań. Prawdopodobnie także jedna z najlepszych płyt Binneya. Może dzięki niej uda mu się ugruntowywać swoją pozycję?