Przy okazji bytomskiego koncertu zespołu SBB mieliśmy okazję do porozmawiania z legendarnym gitarzystą tej formacji Apostolisem Anthimosem. Zobaczcie czego się od niego dowiedzieliśmy.

SBB w latach 70. kojarzony był z rockiem progresywnym i jazz-rockiem. Krytycy często lubowali się we wskazywaniu źródeł inspiracji – w Waszym przypadku często padała nazwa zespołu Johna McLaughlina. Ja spytam jednak inaczej – na czym polegała niepowtarzalność SBB oraz w czym przejawiała się jego oryginalność?

My zawsze byliśmy przede wszystkim zespołem poszukującym. Cały czas staraliśmy się żeby każdy koncert był inny. Dużo improwizowaliśmy. Z improwizacji wychodziły potem tematy, z których tworzyliśmy bazę do naszych kompozycji. Często ryzykowaliśmy wydawanie koncertów, które były od początku do końca grane na żywo, bez żadnych wstawek. Pozwalaliśmy sobie bardzo często na pójście w nieznane.

Z perspektywy czasu, czy potrafiłby się Pan pokusić o wskazanie, jakie były Wasze mocne i słabe strony, jako zespołu w latach 70., gdy nagrywaliście swoje najbardziej znane płyty?

Mogę powiedzieć o moich słabych stronach. Ja zawsze odczuwałem kompleksy w stosunku do kolegów z zespołu. Często miałem wrażenie, że jestem od nich gorszy, starałem się to nadrobić. Może przez to byłem raczej typem człowieka wycofanego. Upłynęło trochę czasu i teraz już staram się tak o tym nie myśleć. 70 lata były ciekawe. Zdarzało się, że rozwaliłem gitarę. Zdarzało się, że schodziłem ze sceny podczas koncertu zostawiając ich we dwójkę. Towarzyszyły mi wtedy różne emocje. Ale myślę, że jako kolektyw się uzupełnialiśmy. Gdy jeden miał słabsze strony to drugi uzupełniał je mocniejszymi. Znają nas ludzie na całym świecie, więc jakaś mocna strona w naszej muzyce musi być (śmiech) W 2005 roku graliśmy w Meksyku bez Jurka Piotrowskiego wtedy jeszcze. Japończycy, Meksykanie, Amerykanie, radiowcy, którzy puszczali muzykę – wszyscy znali SBB. Byłem zdziwiony, Józek był zszokowany. Jeden Meksykanin przyszedł z dziesięcioma płytami do podpisania.

Z czego jest Pan najbardziej dumny, biorąc pod uwagę cały Wasz dorobek – płyty, osiągnięcia w sferze instrumentalnej?

Z naszej pierwszej płyty oraz z nagrań z Czesławem Niemenem. Do tego mam największy sentyment. Dla mnie to było magiczne, bo byłem wtedy młody. Granie koncertów przed Jackiem Bruce’m czy Mahavishnu Orchestra to było coś niesamowitego. Nagrywanie w dobrych studiach, spanie w drogich hotelach. To była bajka.

Muzyka rockowa już dawno temu zatraciła swoją dynamikę rozwoju. Obecnie żyjemy w czasach, gdy rockowi twórcy głównie kopiują lub przetwarzają pomysły innych. Jakie są przyczyny tego zaniku kreatywności? Czy naprawdę było to coś nieuniknionego?

Obecnie mamy do czynienia z natłokiem pomysłów, z których nic nowego nie wynika. Miles Davis zmarł, John Coltrane zmarł i od tego momentu nic się nie dzieje. Brakuje właśnie takich indywidualności jak ta dwójka. Obecnie muzyka rockowa się rozmywa. Wszyscy teraz starają się zrobić biznes. Widać to zwłaszcza w Ameryce. Gdy ktoś tam debiutuje to jest już gotowym produktem i widać, że nie było w tym przypadku.

Czy gdyby cofnąłby się Pan w czasie i miał świadomość, że na graniu ambitnych rzeczy fortuny nie zbijecie, to czy i tak zrobilibyście wszystko tak samo, czy może zainteresowalibyście się graniem bardziej dochodowych rzeczy. Czy liczyliście, że szeroka publika jest w stanie przyjąć jazz-rock?

Nie, nie mógłbym spać. Zawsze chciałem grać to co lubię. Nie jestem nastawiony na komercję. Ale przyznam, że czasami uda mi się stworzyć coś bardziej chwytliwego i melodyjnego.

Chciałbym jeszcze zapytać o perełkę z waszej dyskografii jaką stanowi materiał z płyty Sikorki. Jak doszło do nawiązania współpracy z Tomaszem Stańko, jak to wszystko wyglądało?

Tomasz Stańko to świetny muzyk. W studiu my graliśmy jakiś akord, formę, a on do tego improwizował. Tam nie było jakichś wielkich przygotowań. W latach 70 kilku jazzmanów „szpiegowało” naszą twórczość. Graliśmy jazzowo z Niemenem, mieliśmy jakieś przygody z jazzem, nigdy nie byliśmy stricte zespołem rock and rollowym. Byliśmy bardzo otwarci na mieszanie gatunków. W latach 70 zrobiliśmy wraz z Tomaszem Stańko i Tomaszem Szukalskim trasę koncertową i wtedy narodził się pomysł nagrania wspólnej płyty.

Byliście kiedykolwiek zainteresowani graniem bardziej jazzowych rzeczy w sposób stały?

Ja cały czas jestem zainteresowany. (śmiech) Mam swoje projekty, nagrywałem w Stanach z wieloma świetnymi, jazzowymi artystami takimi jak Matt Garrison czy Gary Husband. Grałem z Patem Metheny’m na perkusji podczas jam session. Czuję się tym bardzo wyróżniony. Mówił o mnie w radiu gdy był w Polsce. Za jazzowymi standardami nie przepadam, ale słucham Milesa Davisa, Johna Coltrane’a – to przepiękna muzyka, bardzo głęboka.

Koncert w Karlstad to, moim zdaniem, największe osiągnięcie w historii polskiej muzyki rockowej. Czy zapamiętaliście z tego koncertu coś niezwykłego i czy czuliście wtedy jakąś magię. Czy zdawaliście sobie wtedy sprawę z tego, że ten występ będzie aż tak genialny?

Za dużo gitary jest na tej płycie (śmiech) Wydaje mi się, że za dużo partii tam grałem i gdy robiłem pierwszy odsłuch to nie podobało mi się to. Nie odczuwałem wtedy nic szczególnego. Jest to porządne wydawnictwo, ale myślę, że określanie go mianem „genialny” czy „najlepszy” to przesada, ale bardzo mi miło, że Pan tak uważa.

Gdzie upatrywalibyście przyczyny braku osiągnięcia przez Grupę Niemen wielkiego sukcesu komercyjnego na zachodzie? Nagrywaliście materiał, który nie odbiegał jakościowo od tego co grały ówcześnie zachodnie zespoły jazz rockowe, nagrywaliście dla CBS, a jednak czegoś zabrakło. Czego?

Nie udało się, ponieważ wytwórnia CBS chciała czegoś innego niż my. Z Niemena chcieli zrobić piosenkarza pop, a on zawsze był buntownikiem i robił im na przekór. A z nas chcieli zrobić zespół rock and rollowy. Mieliśmy zawartą umowę z CBS jako SBB, ale ich oczekiwania rozminęły się z naszymi. CBS to wytwórnia płytowa, a wytwórnie płytowe mają to do siebie, że często narzucają zespołom to jak mają grać. Jeżeli coś koliduje z moją wizją to ja w to nie wchodzę.

Porozmawiajmy teraz o nowej płycie. Jakiego materiału możemy się na niej spodziewać?

Zawarliśmy w niej kilka niespodzianek, obecnie siedzimy w studio i próbujemy, tworzymy. Coś tam się rodzi. Płyta będzie się nazywać „Za linią horyzontu”, nie znam jednak jeszcze daty premiery ponieważ chcemy ją jeszcze zmiksować za Oceanem.

Czy przewidujecie wznowienia swoich płyt? Nakłady wcześniejszych wydań już dawno się wyczerpały i niektóre pozycje są niedostępne i osiągają na aukcjach zawrotne ceny.

To już pytanie do naszego wydawcy GAD Records, ale myślę, że trzeba będzie coś dodrukować.

Co sądzicie o powracającej popularności płyt winylowych? Czy uważacie to za sezonową modę czy może czarne krążki naprawdę przechodzą swój renesans?

To jest wspaniałe! Płyta winylowa to jest prawdziwe dzieło sztuki. Kompakty przy tym wydają się pozbawione tej magii. To tylko zapis cyfrowy. Mam więc nadzieję, że winyle na stałe wrócą do łask.

Występ na Off Festivalu to dość odważne przedsięwzięcie. Z tego co wiem publiczność tam nie jest typową publicznością jazz rockową bądź progresywną. Skąd wziął się pomysł by wystąpić akurat na tym festiwalu? Macie odegrać tam całą płytę Nowy Horyzont. Kto był inicjatorem tej koncepcji i czy tego rodzaju projekty pojawiały się już wcześniej?

Musimy najpierw zrobić próby i sobie ją przypomnieć. (śmiech) Nigdy wcześniej nie graliśmy w całości danej płyty na koncertach, jest więc to dla nas wyzwanie, ale nie mamy nic do stracenia. Publika na Off Festivalu to przede wszystkim młodzi ludzie. Miles Davis zagrał na festiwalu Isle of Wright, hippisowskim festiwalu i wszyscy oniemieli. My chcemy zrobić to samo. Może trafimy w gusta młodych ludzi. W ścieżce artystycznej trzeba sobie wyznaczać nowe cele i nie bać się.

Dziękuję za rozmowę.