Takim otwarciem organizatorzy festiwalu już podnieśli poprzeczkę następnym wykonawcom. Amerykański wokalista, wykładowca The Berklee College of Music w Bostonie, który dzielił scenę z takimi nazwiskami jak Stevie Wonder, Cassandra Wilson czy Sting tym razem wystąpił ze spektakularnym (jak to sam ich nazwał) „young sexi boys bandem”. Nie byli to muzycy, o których biją się artyści, ale nie mam cienia wątpliwości, że po tym koncercie na pewno tak będzie. Vinx zaprosił lokalnych młodych ludzi z poznańskiej sceny jazzowej. Zaczęli rozgrzewką standardu „Nearnest of you”. Już po pierwszych dźwiękach było wiadomo że będzie ciekawie. Głos niesamowicie głęboki, którego barwa zmieniała swój kolor stosownie do kompozycji, od przydechu, przez mocne uderzenie aż po najwyższej klasy piach.

Nasunęło się przez chwilę, że Vinx śpiewa w bezpiecznych dla siebie rejestrach, bez nadmiernej wirtuozerii i przesady, ale po odważnym „My funny Valentine”, które wykonał solo grając na jembie nadszedł czas na rozwinięcie. Wykonując utwory ze swojego repertuaru, artysta i jego goście zaprosili nas na spotkanie z burzą pomysłów. Uprzedzili publiczność, że próby to koncertu były wirtualne, każdy dostał zapis nutowy i do czasu koncertu miał się przygotować. Ryzykowne? Nie w tym przypadku. Aranżacje pełne zakrętów i niespodzianek, solówki idealne choć totalnie spontaniczne. Każdy dźwięk brzmiał jakby był zaplanowany, jakby właśnie tu i teraz było jego miejsce. Magia. Trudno ogarnąć, że ludzie, którzy pierwszy raz mają ze sobą styczność i ćwiczyli osobno mogą się tak zgrać. Vinx rozwijając się od samego początku do końca dał popis zarówno melodyjnego śpiewania jak i fenomenalnego podróżowania po dźwiękach i harmoniach, które sprawiały, że uszy aż swędziały od uciechy. Jazz przeplatał się z soulem, a czasem i ocierał się o erotyczny funky.

Koncert sygnowany był nazwiskiem Vinx, ale dało się zauważyć, że równie ważnym elementem tej układanki była harmonijka, której sam tytułowy bohater oddawał swoje partie, by samemu stać się na chwilę słuchaczem. Kacper Smoliński świadomie czy też nie stał się niekwestionowanym bohaterem koncertu. Skromny chłopak rzadko zerkający na publiczność nie miał litości. Mam wrażenie że w jego mózgu nie zachodzą reakcje elektryczne a muzyczne. Warto zapamiętać to nazwisko.

Cudowne było zostać świadkiem powstałych chwil, które już się nie powtórzą, gdyż kilka utworów zostało zagrane pierwszy i ostatni raz w takich wersjach. Zarówno Vinx, jak i muzycy totalnie dali się ponieść emocjom i było widać, że zaskakujące improwizacje budziły w nich satysfakcję, co w pełni przełożyło się na zachwyt publiczności.