Paulina Lenda to 21-letnia wokalistka-autorka tekstów. Znana za sprawą niepowtarzalnej głębokiej barwy swojego niskiego głosu. Pochodzi ze Świdnicy – małego miasta na Dolnym Śląsku, które zamieszkiwała i gdzie tworzyła. Muzycznie bardzo dużo czerpie z akustyki i muzyki folkowej (wśród Jej największych inspiracji podaje takich artystów, jak: Damien Rice, Susie Suh, Ray LaMontagne, Noah Gundersen, James Vincent McMorrow, Patti Smith (i wielu innych), natomiast za niedościgniony życiowy wzór – Janis Joplin, dzięki której zakochała się w psychodelicznej muzyce/sztuce z lat 70. i przez którą chciała prowadzić hipisowski styl życia, podróżując i bawiąc się chwilą. Wychowywała się jednak, słuchając czarnej muzyki. Teraz, jedyni czarni artyści, którzy mają duży wpływ na jej twórczość, to m.in. Tracy Chapman, Lauryn Hill (szczególnie Jej akustyczne poczynania), Lizz Wright, India Arie, Erykah Badu. W 2008 r. została odkryta dzięki programowi “Mam Talent”. W pierwszej polskiej edycji tego telewizyjnego show pojawiła się na scenie z coverem piosenki “Ready for love” z repertuaru India Arie. Ten szokujący występ tak dojrzałej 15. latki w telewizyjnym show pozwolił Jej na zderzenie się z muzycznym rynkiem w Polsce. Niestety po kilku latach walki z firmą, która uwiązała Ją niekorzystnym dla niej kontraktem, wyjechała do Londynu, gdzie w tej chwili żyje i tworzy. Po krótkiej przerwie, z pomocą Jarka Zawadzkiego (ze Studia 7.) i Błażeja Domańskiego (producent m.in. płyty DAGADANA), Paulina nagrała swoją pierwszą debiutancką płytę, zatytułowaną WOLF GIRL, która ukazała się 24.04.2014.

——————————————————–

Wspominając cały muzyczny 2014 rok, okazało się, że najwięcej działo się na scenie rockowej, dlatego też zbrodnią byłoby nie wspomnieć o wydawnictwach takich legend, jak U2 („Songs Of Innocence”), Gov’t Mule („Dark Side Of Mule”), Jack White („Lazaretto”), The Black Keys („Turn Blue”), Bruce Springsteen („High Hopes”), Lenny Kravitz („Strut”), czy Ryan Adams („Ryan Adams”). Tak samo na to, by się w tym podsumowaniu znaleźć zasługuje Beck ze swoją „Morning Phase”, Hozier ze swoim debiutanckim albumem (hojna, cudowna Irlandio…), Willie Nelson („Band Of Brothers”) – z przepiękną fotografią ikony country na okładce, czy moje największe zaskoczenie tego roku, w które ciężko było mi uwierzyć – najnowszy folkowy projekt You+Me z płytą „Rosa Ave.” P!nk i Dallas’a Green’a (City and Colour). Jeśli chodzi o nasze polskie podwórko, w tym roku zdecydowanie wygrali dla mnie autorzy, pisarze – jak, kto woli… Cudowny powrót Eldo i Jego „Chi” (z utworem „Panamericana” zapętlanym przeze mnie do znudzenia), jeden z najlepszych tekściarzy w naszym rodzimym kraju – Piotr Bukartyk („Kup Sobie Psa”) i Artur Rojek ze swoim solowym albumem („Składam się z ciągłych powtórzeń”). Kobietę wyróżniłabym tylko jedną, bo „Prąd” Natalii Przybysz i mnie poraził – totalnie moja bajka (w końcu i ja “myślami z wilkami”, jak śpiewa Natalia…). Bardzo ciężko było mi jednak stworzyć listę tych 5, 7 – najlepszych moim zdaniem płyt tego roku, ale udało się!

Sharon Jones and The Dap Kings “Give The People What They Want”

Po – moim zdaniem – tragicznej próbie miksowania głosu Arethy Franklin z nadmiernym audiotunem, co miało miejsce niedawno i bardzo zraniło nie tyle uszy, co moje serducho, zrobiło mi się po prostu przykro. Na moment straciłam wiarę w prawdziwy, czarny soul… Nie wiem, czy to kwestia wytwórni i ludzi, którzy czuwają nad Jej karierą, czy lata i powinno Jej to zostać wybaczone ze względu na cały dorobek artystyczny. Zapomniałam jednak, że kilka miesięcy wcześniej nie zawiodłam się za to na innej czarnej divie, która wraz ze swoją cudowną wytwórnią Daptone Records po raz kolejny zaserwowała nam porcję soul-funk-jazzu z najwyższej półki (moim zdaniem wyżej już się nie da). Kiedy próbowałam puszczać płytę „Give The People What They Want” znajomym, nikt nie wierzył, że to album z 2014… Sharon wraz z The Dap Kings nie zawiedli i chwała „królom” za to (zasłużyli na tę nazwę). Old-school is not dead!

Leonard Cohen “Popular Problems”

Jako wokalistka – w pierwszej kolejności zwracam uwagę na głos, zawsze… Nawet jeśli nie jest to gatunek muzyki, który preferuję, a wokal mnie porazi – biorę to! Jeśli chodzi o ten przypadek i to miejsce – niewielu mężczyzn potrafi wywołać we mnie takie dreszcze, jak Leonard Cohen. Dźwięki Jego głosowi dym z papierosa inaczej wiruje… Dla mnie to klasa sama w sobie, a słuchanie Jego płyty na czymkolwiek innym niż porządne słuchawki – jest dla mnie haniebne. ;) Słuchając tej płyty, zawsze kiedy docieram do „Did I ever love you” marzę o duecie Cohena z Tomem Waitsem… I tego sobie życzę – jeśli nie na te święta i nie na przyszły rok, to chociaż w dalekiej przyszłości.

Angus & Julia Stone “Angus & Julia Stone”

Moja żałoba po rozpadzie The Civil Wars trwała długo, jednak z rozpaczy wyciągnęło mnie najwspanialsze i najzdolniejsze rodzeństwo na świecie! Tym samym miejsce piąte zasłużenie przypadło Angusowi i Julii Stone i ich trzeciej długogrącej płycie. Kupili mnie, kiedy po raz pierwszy usłyszałam ich utwór “Draw Your Swords” – do dziś to jedna z 10. moich ukochanych piosenek. Oszczędna warstwa muzyczna, zadbana liryka – wspaniały duet songwriterów ponownie nie zawodzi. Choć płyta nie nadaje się dla fanów szybkiego, tanecznego grania i jest to poważny materiał, na poprawę humoru dodam od siebie, że przy “My Word For It” cały czas uśmiecham się, wyobrażając sobie w tle Panasewicza i Jego „Na co komu dziś”… :)

Chet Faker “Built on Glass”

Choć zabrzmię teraz niczym rasowy hipster – dzięki bliskiej mi osobie, poznałam twórczość tego człowieka jeszcze, kiedy było o Nim dość cicho. Jest to jednak warte zaznaczenia, ponieważ przyglądając się Jego karierze, nie mogłam uwierzyć w to, jak szybko można dotrzeć na sam szczyt! I to z debiutancką płytą… „Built on Glass” jest jedną z niewielu płyt elektronicznych, które były zapętlane w moim domu tak często, że po kilku tygodniach uczenia się wręcz tych dźwięków na pamięć, boję się ją ponownie włączyć (szczególnie utworu „1998” i „Melt”, przy którym naprawdę się „rozpuszczam”). Jedyny minus tej płyty, to brak mojego ukochanego i kultowego już (ośmielę się na to określenie, bo był czas, gdy wrzucane przez wszystkich – nie schodziło z mojej facebookowej ściany) „I’m Into You”. Zostało Mu to jednak wybaczone, gdyż w moim świecie Artystę określa nie tylko Jego twórczość, ale i to, jakim jest człowiekiem. Miałam zaszczyt zamienić z Nim kilka słów po koncercie w legendarnym „KOKO”. I jak dotąd to chyba najsympatyczniejszy brodaty drwal, jakiego poznałam w życiu. Zastanawia mnie tylko jak On się odnajduje w tej swojej Australii w “kraciastej koszuli”, kiedy wokół same palmy… ?

Paolo Nutini “Caustic Love”

Choć na koncert tego Artysty niestety jeszcze nie udało mi się dotrzeć, bez zastanowienia śmiem stwierdzić, że jest to numer 1. męskiej wokalistyki, jeśli mówimy o roku 2014. Ta niesamowicie zadrapana barwa głosu działa na mnie jak narkotyk najlepszego sortu… A w połączeniu z cudowną sekcją – jest to płyta doskonała. I jeśli mowa o panach – tak, jak najlepszym polskim utworem roku 2014 byłby: „Nie mam dla ciebie miłości” Skubasa (jeśli zaś mowa o Paniach, byłby to dla mnie zdecydowanie „Miód” N. Przybysz), tak „Iron Sky” Paolo byłoby na pewno najlepszą piosenką światową – wykraczającą poza jakiekolwiek dodatkowe kategorie. Głównie dlatego, że przekonana byłam od dłuższego czasu, iż żaden artysta w świetle tego, co stworzone zostało dotychczas – nie jest już w stanie stworzyć nic ponadczasowego. Dla mnie „Iron Sky” to hymn, modlitwa, której mogłabym słuchać z każdej ambony.

Noah Gundersen “Ledges”

Miejsce drugie przypada jednemu z 5. ukochanych przeze mnie artystów, którzy potrafią na ten krótki moment zatrzymać cały świat. Po 3. solo EP-kach, Noah nareszcie wydał swój debiutancki – długogrający album „Ledges”. Oczywiście na płycie – już w pierwszym utworze – pojawia się cała umuzykalniona rodzina Gundersenów, której nie byłby w stanie zastąpić żaden profesjonalny chór. Poza tym, że ten młody chłopak jest genialnym kompozytorem, kiedy słucham Jego tekstów, nie potrafię uwierzyć w to, że ma On zaledwie 25 lat. Potwierdza On tym samym moją opinię, że nie lata, a przeżycia i doświadczenia determinują kunszt pisarza. W przypadku tej płyty, jak rzadko kiedy, nie potrafię wybrać jednego – ukochanego utworu, bo po prostu się nie da… Najczęściej zapętlam jednak „Time Moves Quickly” (z przepięknym teledyskiem, stworzonym przez Noah, na który składają się zmontowane w całość nagrania z dzieciństwa Jego dziadka) i „Cigarettes”, z powodu iż po Jego koncercie w małym londyńskim pubie (w ramach krótkiej, europejskiej trasy zaraz po wydaniu albumu), który dane mi było obejrzeć, okazało się, że jest On przede wszystkim normalnym człowiekiem i siedział z nami do późna, rozmawiając o muzyce, życiu, miłości, paląc papierosa za papierosem…

Damien Rice “My Favourite Faded Fantasy”

Kiedy dowiedziałam się, że po 8. latach od wydawnictwa „9” ten najzdolniejszy na świecie Irlandczyk zbiera się do wydania trzeciego albumu, myślałam, że oszaleję ze szczęścia. Do tego wszystkiego okazało się, że produkcją „My Favourite Faded Fantasy” zajął się nie sam Rice, jak przy poprzednich płytach, a genialny Rick Rubin. Odliczałam dni do wydania i prawdopodobnie jako jedna z pierwszych zamówiłam pre-order. Choć najbardziej czekałam na emocje zawarte na płycie, które towarzyszyć miały mi podczas wszystkich zimowych wieczorów, gdy zobaczyłam okładkę z prawdziwego drewna z pięknie wyrzeźbioną minimalistyczną grafiką i dane mi było wreszcie jej dotknąć, kiedy przyszła paczka, zwariowałam. Po raz kolejny – na Jego punkcie… Nie mogę więc ukryć, że jest to mój ukochany Artysta i miejsce 1. należy się właśnie Jemu. Oczywiście nie od dziś dobija mnie fakt, że żyjemy w XXI wieku i utworów na płycie znajduje się tylko 8. (9. w specjalnym wydaniu), jednak dla Niego mogłabym kupować same single. Najpiękniejsza kompozycja z płyty, to “It Takes a Lot To Know a Man”, gdzie poza przepięknym instrumentalnym zakończeniem, powodującym, że moje serce na moment przestaje bić, pojawia się jedna z moich ukochanych wokalistek – Tina Dico, która udzieliła swojego głosu w utworze.

W zeszłym roku spełniłam swoje największe marzenie życia i udało mi się zobaczyć Go wreszcie na żywo, podczas festiwalu „Colours Of Ostrava”. W porównaniu z całą gamą występów, które tego dnia się odbyły – widząc wszystko przez zaszklone oczy, nie byłam w stanie uwierzyć, że jeden bard z akustyczną gitarą, bez miliona specjalnych efektów, świateł i niepotrzebnej kokieterii, jest w stanie poruszyć tylu ludzi…