W tym roku Bielska Zadymka Jazzowa odbywa się już po raz XVI, z tą różnicą, że pogoda jest iście nie zadymkowa. Za oknami wiosna, słońce i świergot ptaków. Jednak wieczorem klimat zmienia się diametralnie i Bielsko ogarnia prawdziwa zadymka, tyle, że muzyczna. Za nami już dwa pierwsze dni Festiwalu. Niestety nie mogłam uczestniczyć w koncertach, które odbyły się pierwszego dnia. Wystąpili wtedy Wojciech Myrczek z Pawłem Tomaszewskim oraz The Trio of Oz. Do Bielska przybyłam dopiero następnego dnia, na kolejny podwójny koncert. 19 lutego na scenie Klubu Klimat zaprezentowali się Miguel Zenon Quartet oraz Dianne Reeves. Zanim jednak na scenę wyszli artyści, Jerzy Batycki, dyrektor festiwalu powitał zgromadzoną licznie publiczność. Po krótkim wstępie zaprosił Jana ‘Ptaszyna’ Wróblewskiego, który co roku gości na Zadymce. Pojawienie się tak wybitnej i zasłużonej dla świata jazzu osoby, wzbudziło aplauz ze strony publiczności.

Po przemowach i anegdotach na scenę wszedł w końcu zespół Miguela Zenona. Kolejne półtorej godziny należał tylko do nich. Lider zespołu niewiele mówił, ot kilka zdań na powitanie oraz na temat utworów. Cały pozostały czas wypełniły dźwięki muzyki. Miguel Zenon był w świetnej formie, grał z ogromną pasją i zaangażowaniem, wywołując okrzyki podniecenia z widowni. W repertuarze tego wieczoru znalazły sie zarówno spokojne, balladowe utwory, jak i żywiołowe, pełne improwizacji i ognia kawałki. Saksofonista chwilami wydobywał ze swojego instrumentu dźwięki dzikie, chwilami natomiast raczył nasze uszy pięknej barwy perełkami. Najbardziej podobały mi się te zwariowane kompozycje, grane w zawrotnym tempie, wolne od wszelkich ograniczeń, porywające do tego stopnia, że ciężko było spokojnie usiedzieć. Całe ciało drgało, pulsowało i rwało się ku scenie. Lider zespołu nie absorbował całkowicie uwagi publiczności, co rusz oddawał pałeczkę swoim kolegom. Towarzyszyli mu równie rewelacyjni muzycy. Na fortepianie grał Luis Perdomo, przy kontrabasie prezentował się Jorge Roeder natomiast za perkusją siedział Henry Cole. Wszyscy razem brzmieli bajecznie! Idealne porozumienie, wyczucie siebie nawzajem tak, że nie musieli nawet na siebie spoglądać. Razem płynęli na jednej fali i razem porwali w wir swojej muzyki publiczność. Każdy z nich zasłużył na osobny ukłon. Solówki tych muzyków były wyśmienite. Pianista grał z niebywałym wyczuciem, pięknym dźwiękiem, raczej delikatnym ale bardzo wysmakowanym i wyrafinowanym. Kontrabasista nie odstawał od reszty, a swoje umiejętności zaprezentował w doskonałej solówce. Muszę się przyznać, że jestem zakochana w kontrabasie i kiedy mam okazję słyszeć muzyków, którzy grają na nim z taką pasją, umieją wydobyć zeń tak barwne dźwięki i stworzyć z nich porywające melodie, jestem wniebowzięta. Tak właśnie zagrał Jorge Roeder. Jednak największy aplauz publiczności, prócz Miguela Zenona oczywiście, wzbudziła solówka perkusisty. Długa, rozbudowana, zwariowana i rozpędzona chyba do granic możliwości muzyka. To co pokazał, zrobiło na wszystkich duże wrażenie. Tak, to był świetny koncert. W czasie przerwy ciężko było ochłonąć, a była to dopiero połowa wieczoru.

Po niezbędnym przeorganizowaniu sceny nastąpiła druga część. Jej gwiazdą była Dianne Reeves wraz ze swoim zespołem. Zanim jednak o ich występie, trzeba wspomnieć, że wokalistka na początku tego wieczoru została uhonorowana Aniołem Jazzowym. Jest to nagroda artystyczna Stowarzyszenia Sztuka Teatr, którą funduje Prezydent Bielska- Białej. Nagroda chyba dodała skrzydeł Dianne Reeves, gdyż podczas trwania koncertu była prawdziwym żywiołem. Tryskała energią, radością i zmysłowością. Kilka miesięcy temu byłam na jej koncercie w Sali Kongresowej i jestem zmuszona stwierdzić, że koncert zadymkowy był o niebo lepszy. Myślę, że w pewnym stopniu miało na to wpływ samo miejsce, jego klimat oraz bardziej bezpośredni kontakt z publicznością co wiązało się także z bardziej żywiołowymi reakcjami tej ostatniej. Muszę się przyznać, że owszem, spodziewałam się wyśmienitego koncertu, ale to co usłyszałam, przeszło jednak moje oczekiwania. Głos Dianne Reeves to potęga, żywioł, który potrafi zmieść wszystko z powierzchni ziemi. Słuchając wokalistki miało się wrażenie, że jej głos nie zna granic, że nie ma rzeczy, których nie byłaby w stanie zaśpiewać. Prócz technicznie doskonałości, Dianne śpiewa z uczuciem i miłością. Widać, że jest to jej ogromna pasja, o czym zresztą wspomniała podczas występu. Wiele z utworów, które zaśpiewała, pochodziło z jej ostatniej płyty “Beautiful Life”. Repertuar zaprezentowany przez artystkę był w całości wyśmienity. Dla mnie jednak najwspanialsze były momenty, kiedy śpiewała scatem. Jej szalone momentami improwizacje przyprawiały o zawrót głowy. Poza tym wokalistka nawiązała świetny kontakt z publicznością, którą bez problemu wciągnęła do wspólnej zabawy muzyką. Jej występ znacznie podniósł temperatuę na sali. Na uznanie zasłużyli także muzycy, którzy towarzyszyli wokalistce. Energiczny, grający mocnym ale barwnym dźwiękiem pianista Peter Martin oraz gitarzysta Peter Sprague, który zachwycał swoimi melodyjnymi solówkami wzbudzali uznanie. Doskonały był kontrabasista James Genus, który zagrał rewelacyjną solówkę oraz doskonale wspierał pozostałych członków zespołu. Pomagał mu w tym perkusista Terreon Gully, który z dużym wyczuciem tworzył bazę rytmiczną dla pozostałych. Na zakończenie Dianne Reeves śpiewająco przedstawiła swoich muzyków, doskonałych kompanów i przyjaciół. Był to piękny gest z jej strony. Publiczność była tak zachwycona, że nie pozwoliła odejść muzykom bez bisu i to niejednego. Podczas pierwszego z nich, wokalistka opowiedziała historię pewnej małej dziewczynki, głodnej muzyki, w której ręce wpadł raz album “Papaya” Urszuli Dudziak. Muzyka na nim zawarta wywarła na dziewczynce tak ogromne wrażenie, że wymarzyła sobie, że wokalistką. Jak myślicie, o kim śpiewała?