Skromność jest cechą mistrzów. To prawda. W wypadku Jamiego Woona do tej niezaprzeczalnej zalety dodać należy jeszcze zdrowy rozsądek, pogodne usposobienie i ogromny talent. Cała muzyczna prasa widzi w nim największą nadzieję inteligentnego popu i  obrońcę honoru śpiewających facetów, którzy byli ostatnio kompletnie zdominowani przez dziesiątki debiutujących, wracających lub trwających nieprzerwanie od lat wokalistek. Jamie wchodzi na scenę muzyczną elegancko, spokojnie i bez niepotrzebnych efektów specjalnych. Daje nam muzykę i zdaje się namawiać abyśmy skupili się tylko na niej. Zanim tak własnie zrobimy, spróbujmy dowiedzieć się jednak kim jest Jamie Woon, skąd przychodzi i dokąd zmierza?

Jamie, kiedy byłeś dzieckiem w twoim domu było chyba dużo muzyki?

Tak, bardzo dużo. Pochodzę z muzycznej rodziny, moja mama jest wokalistką, nagrała trzy albumy i zawsze odkąd pamiętam w domu było mnóstwo muzyki. Mama często puszczała mi płyty Jamesa Taylora, Joni Mithell czy Petera Gabriela. Bardzo lubiłem tego słuchać, wiele się uczyłem przy okazji…

Niemożliwe, jako dziecko słuchałeś Petera Gabriela? Nie rocka? Albo hip hopu?

Wszystko jest możliwe(śmiech). Słuchałem Petera Gabriela i naprawdę mi się podobał. Ale tak serio, to jako dziecko byłem fanem Michaela Jacksona, on robił na mnie największe wrażenie. Zarówno jego głos jak i cała otoczka, produkcja, wiesz… to wszystko, co działo się do koła jego osoby. Bardzo uważnie to śledziłem. Tak, Michael Jackson był moim idolem w dzieciństwie (śmiech).

Pod jego wpływem zacząłeś myśleć o tym żeby zostać muzykiem?

Nie. Za gitarę chwyciłem zainspirowany britpopem. Kiedy usłyszałem Oasis, Blur czy mój ulubiony Radiohead poczułem, że chcę grać. Najpierw nauczyłem się kilku akordów, potem zacząłem nawet coś pisać, pierwszą piosenkę napisałem kiedy miałem… hm… szesnaście lat.

Sam się wszystkiego uczyłeś? Nie było żadnej szkoły muzycznej?

Nie było. Chodziłem przez chwilę na lekcje saksofonu (śmiech). Ale to był epizod i szybko się skończył. Skupiłem się całkowicie na gitarze i wszystkiego uczyłem się albo sam, albo korzystając z pomocy przyjaciół. Byłem bardzo zdeterminowany, wiedziałem od początku, że chcę grać, być muzykiem, komponować. Całą energię i czas wkładałem w naukę gry, nawet przez chwilę nie myślałem, żeby robić coś innego.

W roku 2006 pojawiłeś się z singlem „The Wayfaring Stranger”. Piosenka narobiła sporo zamieszania a Ty zamiast pociągnąć temat zniknąłeś na pięć lat?

Wcale nigdzie nie zniknąłem! Po prostu zacząłem grać dużo koncertów. To były dziesiątki małych, kameralnych występów z gitarą akustyczną. Miałem to szczęście, że pomagali mi znajomi i przyjaciele i dzięki nim tego grania było naprawdę sporo. Czułem, że potrzebuję takiego „treningu”. Chciałem sprawdzić w jakiej formule czuję się najlepiej, jakie piosenki najbardziej się sprawdzają, przyzwyczaić się do publiczności, tras, całego tego życia muzyka. To było bezcenne doświadczenie, nauczyłem się bardzo ważnych rzeczy i co ważne napisałem bardzo dużo piosenek…

Kiedy więc zacząłeś myśleć o płycie?

Jakieś cztery lata temu. Wtedy już zacząłem komponować z myślą o albumie. Utwór „Gravity” powstał już w roku 2006. Wszystkie piosenki pisałem używając gitary, często w czasie podróży między jednym koncertem a drugim.

Ciekawe, bo na płycie wcale tak dużo tej gitary nie ma.

To fakt. Kiedy udało się zarobić trochę kasy na koncertach, kupiłem sobie porządny komputer i zacząłem się bawić w producenta. Wtedy pojawiły się nowe pomysły i z czasem ukształtował się ten sound który słychać na „Mirrorwriting”. To że tak mało tu gitary wynika chyba z faktu, że przez wiele lat grałem tylko na niej i potrzebowałem trochę odpoczynku. Poza tym bardzo polubiłem pracę z samplerem (śmiech).

Trudno zdefiniować twój styl słuchając płyty, wiele tu różnych wpływów i skojarzeń. To co grasz to pop, czy soul, czy…?

Może być pop. Trochę mnie martwi, że ludzie używają dziś tego słowa jakby było jakimś wstydem. Przecież muzyka pop jest tak obszernym pojęciem, że nie można jej upchać do jednej szuflady. To jest kilkadziesiąt ostatnich lat historii, to są tysiące artystów. Nie mam problemu z nazywaniem tego co robię popem, chociaż tak naprawdę wydaje mi się, że jestem bliżej soulu. Nie w takiej klasycznej formie, ale jednak to co robię to chyba soul.

Nie jesteś trochę rozczarowany faktem, że zaczynasz karierę w momencie kiedy rynek muzyczny jest w takim trudnym położeniu?

Czy ja wiem? Wydaje mi się, że w trudnym położeniu są ludzie, którzy zarabiali na sprzedaży płyt. Dla nich to z pewnością ciężki moment. Jednak muzycy mają wciąż nieograniczone możliwości docierania ze swoją sztuką do słuchaczy. To nie jest problem, to jest wyzwanie i szansa. Tylko trzeba umieć ją wykorzystać, być czujnym i otwartym, śledzić nowości technologiczne i korzystać z nich zamiast się załamywać, że płyty jako nośnik znikają.

Ale przez to trudniej jest teraz żyć z muzyki.

Nie tak trudno, uwierz mi. Może rozczarowani będą tylko Ci, którym wydawało się, że dzięki muzyce można zostać najbogatszym człowiekiem na świecie. Im będzie źle, ale to mnie akurat nie martwi bo ja takiej postawy nie lubię. Zarabianie przesadnych, nieadekwatnych pieniędzy tylko ludzi psuło. Teraz kiedy trzeba będzie się naprawdę spiąć, żeby się utrzymać może będzie bardziej naturalnie i normalnie.

Co właściwie znaczy „Mirrorwriting”?

To metafora tego, co chcę ludziom pokazać. Mirror writing to moment kiedy piszesz coś od prawej do lewej, litery są pisane odwrotnie i trzeba przyłożyć lustro żeby to odczytać. Kiedy się nad tym zastanowisz to świetnie oddaje ten rodzaj komunikacji, który jest między muzykiem a jego odbiorcą. To także stan w którym widzisz siebie odbitego w lustrze i dowiadujesz się rzeczy których wcześniej nie byłeś świadomy. Myślę, że każdy odkryje w tym jakiś sens dla siebie.

Miałeś czas żeby obejrzeć Warszawę kiedy byłeś u nas na początku kwietnia?

Niestety nie. Przyjechaliśmy prosto na próbę, potem zjedliśmy pyszne pierogi zagraliśmy koncert i zostaliśmy jakiś czas w klubie, który swoją drogą zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie. Potem już tylko hotel i powrót do domu. Jednak mam nadzieję, że kiedyś wrócę do Polski i wtedy będę miał więcej czas, żeby się rozejrzeć.

Empik/Rozmawiał Piotr Miecznikowski/fot. materiały prasowe