Braxton Cook to 'cudowne dziecko’ saksofonu. Trzydziestotrzylatek ma na koncie 5 płyt i kilka mniejszych wydawnictw, a także współpracę z m.in. Chrstianem McBridem, Maciem Millerem i Rihanną. W ubiegłym roku ukazała się jego ostatnia płyta „Who Are You When No One Is Watching”, a już 5 listopada Braxton wystąpi ze swoim zespołem w poznańskim klubie „Blue Note”. W poniższej rozmowie szeroko opowiedział mi o swoim muzycznym backgroundzie, studiach w Juilliard School, a przede wszystkim swojej zniuansowanej twórczości.

Jesteś wokalistą i saksofonistą. Która z tych aktywności jest dla Ciebie ważniejsza?

Saksofonistą byłem najpierw, bo gra na tym instrumencie była moją pierwszą miłością. Podoba mi się wszystko, co jest związane z saksofonem – jego brzmienie, jego historia, możliwości, jakie daje, ujawnione przez Charliego Parkera, Cannonballa Adreleya, czy Ornetta Colemana. Ci muzycy są moimi bohaterami. Gra na saksofonie bardzo szybko stała się moją obsesją – byłem wtedy jeszcze zdaje się w gimnazjum. Natomiast w mojej rodzinie wszyscy choć trochę śpiewają. Myślę, że to też element części kultury, w której się wychowałem. Kultura afroamerykańska ma przecież silną inspirację w postaci gospel.

Śpiewałeś w chórze kościelnym?

Śpiewałem w kościele podczas nabożeństw, ale niekoniecznie w chórze. Mój ojciec zawsze śpiewał najgłośniej podczas wszystkich uroczystości (śmiech). To samo, gdy jechaliśmy samochodem – śpiewał wszystkie piosenki z radia, przekrzykując często danego wykonawcę. Natomiast moja mama kształciła się klasycznie w grze na pianinie. Grała podczas nabożeństw w jej kościele, gdy odwiedzaliśmy Missisipi. Od wczesnych lat braliśmy też udział – mam 3 braci – we wszystkich lokalnych talent shows. Mój młodszy brat Bryndon jest niesamowicie utalentowany. Występuje jako Starchild…


Starchild to Twój brat? Znam go z zespołu Solange Knowles.

No właśnie! Gra na kilku instrumentach, jest producentem. To superzdolny muzyk! A wspominam o nim, bo dzieli nas raptem 18 miesięcy i to z nim występowałem na początku najwięcej. Próbowaliśmy różnych form artystycznych, w tym nawet aktorstwa! W domu wybrzmiewała jednak głównie muzyka soul.

Kiedy zatem Twój głos ‘dołączył’ do gry na saksofonie?  

To zaczęło się w wieku 11 lat, gdy zacząłem występować w szkolnych musicalach. Przez kilka lat stanowiły one jedną z moich głównych aktywności. Śpiewałem często główne partie np. w „Willym Wonce”. To były pierwsze momenty, kiedy samodzielnie śpiewałem przed publicznością. Odstawiłem to na bok, gdy wszedłem w jazz i w szkole średniej już byłem mocno zafiksowany na punkcie saksofonu. Wówczas podśpiewywałem sobie jedynie w domu. Rozwijałem więc tę umiejętność w dużej mierze samodzielnie. Potem poszedłem do Julliard i wyglądało to podobnie. Dopiero po zakończeniu studiów, zacząłem tworzyć własną muzykę i zdałem sobie sprawę, że to nie są tylko piosenki oparte o saksofon, ale także o wokal. Zajęło mi jednak dużo czasu, by odważyć się nie tylko grać, ale także i śpiewać swoje własne rzeczy przed publicznością. Postanowiłem je jednak wyciągnąć z mojego komputera, dopracować je, udać się do studia i profesjonalnie nagrać. Tak powstało „Somewhere In Between”.

Myślałem, że Twoją pierwszą płytą była ta nagrana z kwintetem Butcher Brown?

Masz rację, natomiast na tamtej płycie byłem jedynie instrumentalistą. Nie było na niej mojego głosu. Z Butcher Brown graliśmy muzykę inspirowaną soul-jazzem i r&b.

Koncertowałeś m.in. z zespołami Christiana Scotta i Christiana McBride’a. Co Ci dało więcej – nauka w Julliard, czy gra z tymi zespołami?

Zdecydowanie koncertowanie! To była prawdziwa szkoła grania. Poligon doświadczalny, szlifowanie warsztatu, nauka improwizacji… Wszystko! Od Christiana McBride’a nauczyłem się najwięcej. A ponieważ ma wspólnego menedżera z Robertem Glasperem, to w międzyczasie trafiłem też do jego zespołu.


Podejrzewam, że droga do Maca Millera i Rihanny była już zatem prosta?

(śmiech) To było szaleństwo! Mój przyjaciel Jahaan Sweet był pianistą i moim współlokatorem w Julliard. W pewnym zdał sobie sprawę, że nie chce grać, tylko skupić się na produkcji. Pod koniec studiów produkował już nagrania Big Seana i Drake’a! W międzyczasie zaczął współpracę z Macem Millerem. Wytwórnia poprosiła go o zebranie na szybko sekcji dętej do utworu „Dang!”. Zwrócił się do mnie, a ja zabrałem także Enrique Sancheza, Juliana Lee i młodszego o rok od nas Jeffery’a Olivera. Pojawiliśmy się w studiu późnym wieczorem, nagraliśmy nasze partie i potem do 4:00 nad ranem bujaliśmy się z Macem.Myślę, że gdyby nie tamta sesja, nie trafiłbym w szeregi mainstreamu. Do dziś zdarzają mi się takie współprace, natomiast przede wszystkim gram z moim zespołem. Nadal też nagrywam z Jahaanem.

Wspomniałeś „Somewhere In Between”, ale muszę  też napomknąć „Fire Sign oraz Twoją ostatnią płytę –  „Who Are You When No One Is Watching”. Zauważyłem, że na wszystkich tych albumach – oprócz tego, że jesteś wokalistą i saksofonistą – oddajesz mnóstwo pola gitarze. Skąd to się wzięło?

Ooo, dotknąłeś istotnej kwestii! To zaczęło się w zespole Christiana McBride’a, gdzie grał Matt Stevens. Znakomicie się odnajdywał pomiędzy innymi instrumentalistami, co dodało mnóstwo kolorytu całemu brzmieniu. W Julliard poznałem natomiast Andrew Renfroe’a, który jest ode mnie dwa lata starszy i już wtedy był wymiataczem gitarowym. Okazało się, że podzielamy te same fascynacje – Johnem Coltranem, Jackiem McLeanem i bebopem. Co więcej – Andrew grał te wszystkie zagrywki bebopowe na gitarze! Szybko więc zaprosiłem go do zespołu, bo wcześniej oprócz mnie i perkusisty, miałem tylko pianistę. Zagrał na „Somewhere In Between” i „Who Are You When No One Is Watching”, ale nie wszystkie partie gitary są jego. W utworach „Gold”, „The Same” i „Statistics”, to ja gram partie gitary. Nauczyłem się na niej grać w trakcie pandemii, korzystając z YouTube’a. Oczywiście moje partie nie są to tak zajebiste, jak te, które gra Andrew, ale uznałem, że są wystarczająco dobre, by móc je wykorzystać w tych nagraniach (śmiech).

Widziałem Twój występem w ramach Tiny Desk Concert i grałeś tam głównie przy użyciu loopów.

Bo wtedy jeszcze nie grałem na gitarze (śmiech). Tamten koncert zagrałem na wczesnym etapie pandemii, bodajże w marcu. Za moment jednak zagramy Tiny Desk Concert z całym zespołem.


Jeden z utworów na „Who Are You When No One Is Watching” nosi tytuł „90s”. To jakiś szczególny odnośnik do tamtej dekady?

Ten numer ma kilka aspektów. Odnosi się do tych wszystkich czarnych komedii romantycznych z tamtego okresu typu „Miłość od trzeciego spojrzenia”, „Drużba”, „Przepis na życie”. Takie, które pokazywały pozytywny obraz czarnoskórych Amerykanów.

„Boomerang”…

Tak jest! Wychowałem się na tych filmach. Podobał mi się ich element aspiracyjny. To, że Afroamerykanie byli w nich bystrymi ludźmi sukcesu.

Poza tym kultura afroamerykańska w latach 90. była też bardzo kolorowa. Jak patrzysz na klipy DJ Jazzy Jeffa i The Fresh Prince’a, Salt N’ Pepa, czy nawet 2Paca – oni nosili mnóstwo barwnych ciuchów

Dokładnie tak! Wraz z tymi wszystkimi kolorami szedł też często pozytywny przekaz. I dużo miłości. Dostrzegam to teraz, zwłaszcza, gdy sam jestem ojcem i za chwilę urodzi się moje drugie dziecko. Czuję zobowiązanie. I takie też czułem w kulturze lat 90., stąd nawiązanie do tego w „90s”.

A nawiązując do tytułu płyty – kim jesteś, gdy nikt nie patrzy?

Jestem oddanym mężem, ojcem i muzykiem. Bardzo zdysplinowanym człowiekiem – gram nieprzerwanie od 17 lat. Kieruje się w życiu przede wszystkim miłością. A ten tytuł odnosi się do ludzi, którzy ukrywają swoją tożsamość za awatarami. Starają się żyć nierealnie. Ja tak nie potrafię żyć. Jestem szczerym człowiekiem i oczekuję także szczerości. Stąd na przykład zdjęcie rodziny na okładce płyty – ona jest dla mnie najważniejsza, bo jest dla mnie także ostoją szczerości.


Na płycie znajdują się także interludia podpisane jako „Journal Entry”. Mamy „The Work”, „Faith”, „Trust” i „Parenthood”. Rozumiem, że to wartości, jakimi się kierujesz, a skąd wzięły się te głosy, które się w nich znalazły?

Absolutnie! A te głosy, to fragmenty rozmów z członkami mojej rodziny. Dorobiłem do nich bity i wplotłem w całość. Wiesz, zacząłem terapię w trakcie pandemii – głównie po to, by pozbierać się emocjonalnie po przenosinach z Nowego Jorku do Los Angeles i założeniu rodziny. W tym samym czasie moi rodzice się rozstali. Poczułem po prostu, że mam zbyt dużo na głowie. Podczas terapii miałem sporo zadań do wykonania – między innymi rozmowy z członkami mojej rodziny, dotyczące ich stanów emocjonalnych i wartości w życiu. Dopiero jak sam zostałem rodzicem, zrozumiałem jak wielki jest to wysiłek i ogromnie doceniłem pracę moich rodziców, którzy wychowali mnie i trójkę mojego rodzeństwa. A z rozmów z nimi, które były bardzo długie, wybrałem te najważniejsze kwestie i ich fragmenty wplotłem jako interludia „Journal Entry”.

Pewnie myślisz już o kolejnej płycie?

Tak, zamierzam ją wypuścić latem przyszłego roku. Natomiast właśnie ukazała się EPka „My Everything” i ją też będę promował na koncercie w Polsce.