Zaczynała w zespole B6, pracowała także w aptece, poszła na studia z wokalistki jazzowej do Katowic i chyba nie do końca wierzyła w swoje możliwości, bo jak sama mówi poszła na te studia bo ktoś powiedział, że całkiej fajnie śpiewa. Dajcie mi nazwisko tego kogoś to pojadę i uścisnę dłoń, bo Martyna Sabak parę miesięcy temu wydała w kontynuacji tej życiowej historii album „Byłam Jestem Będę” i jest to delikatnie mówiąc znakomita płyta. Tak więc dobrze, że poszła tą drogą. Wszak to fonograficzny debiut w solowym dorobku, ale doświadczenie tej młodej artystki jest niezwykle bogate. Tworzyła wspomniany zespól B6, który na festiwalach i konkursach robił furorę, a w rodzimym Lublinie koncertował ze sporym sukcesem, z powodzeniem spełnia się w teatrze muzycznym ITP, a kilka lat temu zyskała nagrodę Młodego Ambasadora Lublina.


Byłam Jestem Będę” to zbiór dziesięciu piosenek, do których teksty napisała Martyna, a muzycznie dzieli ona tron z aranżerem i kierownikiem produkcji, odpowiedzialnym za klawisze Adamem Jarzmikiem. We dwoje to za mało, dlatego dołączyli do nich Tymon Trąbczyński na kontrabasie, Piotr Budniak za perkusją, Kuba Łępa na saksofonie tenorowym oraz Ignacy Wendt na trąbce. Wspólnymi talentami stworzyli płytę pełną lekkiego jazzu, soulu, bluesa i delikatnego funky. Udało im się nagrać album, który spokojnie wpisuje się w klimat komercyjnej przyjemności, mogącej dotrzeć do każdego odbiorcy. Autorskie teksty o miłości zyskują uniwersalny odbiór, a ciekawe aranżacje prowadzone są prostymi torami lekkich harmonii. Mnie za to najbardziej cieszą nie tylko fajnie zrobione partie dęte (zwłaszcza w „Bardziej”), ale partie wokalu, który słychać, że wyszedł spod skrzydeł Anny Michałowskiej-Kotoń. Dokładnie frazowany, lekki w dynamice i bardzo, bardzo jedwabiście wyprowadzony do przodu. Doceniam, szanuję i podziwiam kunszt wokalny, który opiera się na śpiewaniu, a nie wyśpiewywaniu. Martyna Sabak jest znakomita w pełnym feelingu, ale gdy chce podziałać z emocjami to wie jak i kiedy. Najbardziej przekonuje mnie w utworze „Good days”, w którym to niejedna wokalistka poszła by na całość pokazując ile i jak to potrafi. Martyna zaśpiewała z wyważeniem i opanowaniem. Pełnią podziwu jest, że skorzystała nie tylko ze swych możliwości ale i mądrości. Mam nawet wrażenie, że podeszła do tego projektu bardziej aktorsko biorąc pod uwagę niektóre interpretacje, ale nie zatraciła przepięknego jazzowego sznytu. Jestem oczarowany! Świadczy o tym nawet fakt, że zaskakuję sam siebie, gdy mam poczucie, że anglojęzyczne piosenki nie przeszkadzają mi w odbiorze i ciągle należą do całości, która buduje ten projekt.

Myślę, że bardzo trafnie opisuje tę płytę jej okładka. Zapatrzona artystka prezentująca samą siebie w naturalnych, lekkich i przyjemnych kolorach. Taki jest ten album. Ciepły, przejrzysty, wrażliwy. Myślę, że wielu ucieszy i zaspokoi. Dodatkowo zamykające go „Bzdety” na chwilę zatrzymają i ukoją. Ta fortepianowa ballada to siła duetu, który odpowiada za sukces całego tego projektu. Wielkie brawa za to, że w większości po polsku. Największe brawa za autentyczność i chęć podzielenia się tym co w środku. Tym co opisać trudno, a co czuć od pierwszego do ostatniego utworu. Bardzo to fajne.

Ocena płyty: