O rety rety. Już od kilku dobrych lat gdy słyszę, że Viktoria Tolstoy wydaje nowy album to wydaje mi się, że wiem jaki on będzie i czego mogę się na nim spodziewać. Tak więc kiedy doszły mnie newsy, że „Stealing moments” jest już dostępne to od razu siadłem, włączyłem… i znów sam sobie przyznałem rację. Jest dokładnie tak jak to sobie wyobrażałem, a zarazem jest dokładnie tak jak to sobie wymarzyłem. Po pierwsze melodyjnie, po drugie wybitnie pod względem wokalnym, po trzecie interesująco bym mógł po album sięgać częściej. Lubię takie momenty, gdy jestem zsynchronizowany z ulubionymi artystami i to czego szukam ciagle u nich znajduję. 


Na nową płytę Viktoria kazała czekać tym razem aż 5 lat. Nagrała go z identycznym składem jak „Stations” w 2019 roku. Joel Lyssarides na klawiszach, Krister Jonsson na gitarze, Mattias Svensson na basie i Rasmus Kihlberg na perkusji. Są oni bezpiecznym zapleczem, wręcz akompaniatorami. Skupienie przechodzi jak zwykle na wokal, który opowiada miłosne piosenki bez większych fajerwerków i nadużyć. Ukazuje to po pierwsze klasę wokalną, która jest niezaprzeczalnie na samym szczycie, po drugie, że artystka nie zabiega o zupełnie nowych odbiorców. Uważam, że świadoma swojego talentu i fanów, którzy pokochali jej styl idzie tą drogą, aby zaspokajać ich uwielbienie. Jeśli o mnie chodzi to wychodzi jej to doskonale. Sam będąc jej słuchaczem jestem właśnie w ten sposób usatysfakcjonowany. Bo może nie jest to zjawiskowe wydawnictwo prezentujące multum kształtów i kolorów, za to jest to album niezwykle przyjemny i zwyczajnie fajny. Łapię się na tym, że gdy mam za dużo nowości na tapecie i nie mogę się zdecydować czego dziś posłuchać, to puszczam „Stealing moments”. To przy nich zarówno odpoczywam jak i cieszę się muzyką. 

Pomiędzy delikatnymi „A love song” oraz „Stealing moments”, które mogą niektórym posłużyć jako otwierające i zamykające intra wpleciono naprawdę ciekawe piosenki. Niektóre mają lekko soulowy i bluesowy groove, ale to pop-jazz wybija się na prowadzenie. Moimi ulubionymi są natomiast energetycznie zaśpiewane „Good and proper end”, dobrze osiadające w smooth soulu „Summer kind of love” i „What should I do” (jako jeden z trzech napisanych na ten album przez kolejną znakomitą Szwedkę, a także moją ulubioną, Idę Sand) oraz „Synchronicity” będące jak dla mnie najbardziej sentymentalnym i emocjonalnym punktem tej płyty. Właśnie na tym ostatnim znajdują się także doprawione jazzem improwizacje muzyków stanowiące kulminacyjne ich solo. Viktoria im dalej w muzykę tym bardziej otwarta i odważna. Lubię, szanuję i właśnie takie płyty mogę dostawać od Victorii Tolstoy cały czas. Ona może, bo wie jak i dzięki temu potrafi. 

Ocena płyty: