Eugenie Jones to amerykańska wokalistka, producentka, autorka piosenek i tekstów. Od 10 lat działa głównie w okolicach Seattle, a jej twórczość ma w sobie wiele elementów klasyki amerykańskiego jazzu. Kompilacyjna płyta “The Originals” skierowana głównie na rynek europejski, ma na celu przypomnienie jej dotychczasowych dokonań. W poniższej rozmowie Eugenie opowiedziała mi jak łączy karierę niezależnej artystki z byciem jednocześnie bizneswoman oraz jak widzi swoje miejsce na jazzowym firmamencie.

„The Originals” przypomina kompilację w stylu ‘największe przeboje’. Co było powodem nagrania tych utworów na nowo i zebrania ich na tej płycie?

Pierwotnym powodem była chęć wyjścia do szerszej publiczności. Pomimo tego, że jestem obecna na rynku od ponad 10 lat jako artystka niezależna, nie jest łatwo dotrzeć nie tyle do mainstreamu, ile do większej grupy odbiorców. Moją twórczość zna niewielu słuchaczy, którzy są odbiorcami jazzu w ogóle. Doszłam więc do wniosku, że by trafić do szerszej publiki, muszę przypomnieć, gdzie i jak zaczynałam. Zamierzam wydać nową muzykę w przyszłym roku, natomiast „The Originals” to przypomnienie skąd się wywodzę i jak zaczęła się moja muzyczna podróż.

Czy to znaczy, że Twoje płyty począwszy od „Black Lace Blue Tears”, a skończywszy na „Players” sprzed dwóch lat nie trafiły do takiej publiczności, do jakiej je kierowałaś?

Nie do końca. Przede wszystkim nie dotarły do europejskiej publiczności, której też chciałam pokazać moją twórczość. W Stanach nie było z tym problemu, natomiast w Europie dotąd się to nie udało. Wydaje mi się jednak, że słuchacze w Europie są na tyle osłuchani i specyficzni, jeśli chodzi o gust muzyczny, że docenią to, co robię.

Przyglądając się muzykom, którzy nagrali poszczególne utwory na „The Originals”, mam wrażenie, że zagrało je aż 10 różnych składów.

Dokładnie 6 (śmiech). To zbiór utworów z trzech różnych płyt, które wydałam na przestrzeni ostatniej dekady. W tym czasie miałam przyjemność współpracować z wieloma różnymi instrumentalistami. Zdałam sobie z tego sprawę, przygotowując „The Originals”. To mnóstwo doświadczeń muzycznych i personalnych na odcinku w sumie niewielkiego okresu czasu. Bardzo to doceniam. Dla mnie to pewnego rodzaju punkt zwrotny i swoista celebracja tych 10 lat.

A jak to wyglądało w praktyce? Spotkałaś się ze wszystkimi muzykami w studiu przy nagrywaniu tej płyty?

Tak, nagrywaliśmy w kilku różnych studiach w zależności od składów. A były to głównie kwartety i kwintety – kilka różnych grup muzyków. W przypadku wspomnianej przez Ciebie płyty „Players” w nagraniach brało udział łącznie 32 muzyków z 4 zespołów w 4 różnych studiach! Natomiast dwie wcześniejsze płyty – „Black Lace Blue Tears” „Come Out Swingin’” rejestrowałam jedynie w Seattle z dwoma różnymi składami. Podobną metodę przyjęliśmy więc przy nagraniach „The Originals”. Pod względem liczby muzyków biorących udział w nagraniach, zrealizowaliśmy to tak, jak to było pierwotnie rejestrowane. Logistycznie było to niemałym wyzwaniem, ale cieszę się, że się udało.


Przyznaję, że najbardziej zdziwiło mnie to, że wszystkie te nagrania trzymają równy poziom wykonawczy. Brzmią tak, jakby rejestrował je jeden zespół – bardzo dobrze zgrany ze sobą.

Wiem, co masz na myśli. Myślę, że wspólnym mianownikiem pozostaje mój głos, a przede wszystkim to, że są to moje własne piosenki. Mogłam dzięki temu poprowadzić ich, zasugerować stylistykę i nastrój tych kompozycji . Poza tym – sposób jak śpiewam i jak interpretuje teksty oraz emocje, wpłynęło także na grę muzyków. Na końcu produkowałam całość, więc starałam się, by wspólny klimat był zachowany.

Wszystkie te utwory mają w sobie sporo z klasycznego amerykańskiego jazzu. Można je zagrać w dowolnym klubie jazzowym na świecie i od razu będzie wiadomo, do czego nawiązują.

Bardzo się cieszę, że to zauważyłeś. Zawsze jestem bardzo ostrożna przy aranżowaniu, pisaniu i układaniu melodii, ponieważ nie chcę nikogo kopiować. Najważniejsze jest zachowanie mojego naturalnego, własnego głosu. Natomiast zgadzam się, że mój śpiew jest utrzymany w stylu klasycznej wokalistyki jazzowej, sięgającej także nawet Franka Sinatry. Tonacja i sposób prezentacji danych piosenek bywa pod tym względem zbliżony. Na żywo także wykonuje standardy jazzowe, natomiast zawsze dodaje do nich własną interpretację, a nawet teksty, po to by podkreślić, że to moja interpretacja. Jednocześnie staram się nie wychodzić poza strukturę danego utworu, czy jego gatunkowość.

W Twoim głosie słyszę Sarah Vaughan, Billie Holiday, czy Aretę Franklin – zwłaszcza w tych nieco żywszych kompozycjach. Wiem, że przygodę ze śpiewaniem zaczynałaś jak wiele innych wokalistek w kościele. Przyznaję jednak, że w Twojej twórczości nie słyszę wiele ‘kościelnych’ naleciałości.

(wybuch śmiechu) To prawda. Wiesz, wydaje mi się, że znacznie więcej muzyki bluesowej przypomina gospel, niż jazz. Zaczęłam śpiewać w kościele, ponieważ śpiewała w nim moja mama. Była wiodącym głosem w chórze w naszym kościele. To ona była moją główną inspiracją do tego, by zająć się śpiewaniem. Gdy dorastałam, nie miałam w sobie pragnienia, by to robić. Kiedy odeszła, zaczęłam się zastanawiać, czy będę mogła zachować w jakiś sposób część jej. I tak zdecydowałam się zająć się śpiewaniem. Zaczęłam w kościele, ale szybko przeniosłam się do klubów jazzowych, biorąc udział w wielu jam-sessions, na które zaczęłam w pewnym momencie przynosić swoje własne kompozycje. To sprawiło, że zaczęłam grać z kolejnymi muzykami, bookować własne koncerty i uczyć się realizacji nagrań. Nigdy jednak nie marzyłem o karierze wokalistki, stojąc ze szczotką do włosów i śpiewając przed lustrem. Moje główne zainteresowania skierowałam na marketing. Skończyłam studia w tym kierunku i tym także się zawodowo zajmuję. Śpiewanie przyszło później, ale stało się dla mnie czymś ogromnie ważnym, bo dzięki niemu znalazłem esencję tego, kim jestem i co chcę robić w życiu.

Dzisiaj zatem jesteś bardziej wokalistką, czy kobietą biznesu?

Jedną i drugą. Droga biznesowa pozwala mi prowadzenie mojej drogi artystycznej bez żadnych odgórnych narzuceń. Jak już mówiłam – jestem niezależną artystką, nie mam kontraktu z żadną wytwórnią, nie mam menagera, ani agencji bookingowej. Wszystkim zajmuję się sama: od wynajęcia muzyków po bilety podróżne dla nich, czy umawianie koncertów w klubach. To samo dotyczy wszelkich działań promocyjnych mojej muzyki. Dotyczy to także oprawy graficznej, bo w tym kierunku też się kształciłam. Muzyka stanowi kreatywną odsłonę mojej osobowości, a część pozostała część marketingowa, to pierwiastek mojej części biznesowej.


Rozumiem, że próbowałaś dotrzeć ze swoją twórczością do wytwórni w Stanach?

Tak, natomiast bardzo ciężko samodzielnie się do nich dostać. Wiele z tych wytwórni działa na zasadzie: Nie dzwoń do nas, to my się do ciebie odezwiemy. Mogę polegać jedynie na rekomendacji ludzi, agentów, którzy mnie widzieli, bądź z którymi współpracowałam. Wbrew pozorom to bardzo małe środowisko. Jazz jest muzyką międzynarodową, natomiast w Stanach to wąski, dość zamknięty krąg ludzi, do którego niełatwo dotrzeć. Nie mieszkam w Nowym Jorku, choć zdarza mi się tam występować i nagrywać. Przez to odstaję nieco od tego głównego kręgu zainteresowań jazzowych purystów. Lubię to kim jestem, a nie zależy mi jedynie na dostaniu się do głównego nurtu. Chciałabym zachować kontrolę nad tym, co robię i co dzieje się z moją twórczością. Jeśli pojawiłaby się oferta z dużej wytwórni, to rozważyłabym ją, ale jednak działając jak do tej pory, daję sobie radę.

„The Originals” nie jest jednak jeszcze dostępne na platformach streamingowych. Premiera miała miejsce jedynie w formie cyfrowej we wrześniu na Twoim bandcampie. Z czego to wynika?  

Z tego, że pierwotnie płyta zostać wydana na nośniku fizycznym dopiero 19 stycznia 2024 roku. Udało się jednak przyspieszyć jej tłoczenie o miesiąc. Egzemplarz, który posiadasz jest z puli przedpremierowej. Nawet ludzie, którzy pomagają mi w promocji płyty w Stanach dostaną ją jako prezent gwiazdkowy (śmiech).

A czy ukaże się w Polsce?

Tak, pracuję nad tym, a także nad możliwością zagrania w Polsce. W kwietniu będę na festiwalu Jazz Ahead w Bremie i mam nadzieję, że przy okazji przyjadę także do Twojego kraju.

MM: Amerykańska żeńska wokalistyka jazzowa ma swoją bardzo długą tradycję. Jak się czujesz jako przedstawicielka kolejnego pokolenia w tej linii artystek?

Myślę, że jazz utracił świadomość, że jest muzyką wciąż żywą, cały czas rozwijająca się. Klasyka amerykańskiego jazzu zamknęła się w dokonaniach artystów, których od dawna nie ma pośród nas i nic ponad to. A przecież ten kanon stworzyli żywi muzycy! Wierzę, że należę do pokolenia artystów, którzy ten poczet mogą rozszerzyć o nowe, autorskie dokonania. Nie chodzi o to, by ponownie nagrywać covery standardów jazzowych, ale tworzyć nową muzykę, która wpisuje się w ramy tych standardów. Dobrym przykładem jest tu moja piosenka „Swing Me”, którą też nagrałam na „The Orginals”. Gdybyś jej nie usłyszał teraz, nie wiedziałbyś, czy powstała w bieżących czasach, czy w latach 40. ubiegłego wieku. Sądzę, że moja muzyka nosi znamiona klasycznego jazzu, ale jest w pełni własna i odrębna.

A jak to wygląda na koncertach? Wykonujesz standardy?

Tak, ale nie więcej, niż 3 na jednym koncercie. Chodzi o to, by publiczność miała punkt odniesienia do mojej własnej twórczości, która stanowi główną część moich koncertów. Do tego dodaję czasem też utwory soulowe i R&B. Wszystko zależy od publiczności.