Często zastanawiam się dlaczego tak wiele zdolnych wokalistek bierze sobie za cel debiutanckiego albumu covery i standardy, które zostały już zinterpretowane setki razy. Czy naprawdę tak bardzo wierzą, że są w stanie zrobić to inaczej? Lepiej? Czy jednak chcą najpierw pokazać, że potrafią dobrze śpiewać, a dopiero później iść po autorski materiał? Kolejną z takich wokalistek zdawała się być Hannah Gill wydając debiutancki „Everybody loves a lover” umieszczając na nim standardy z lat 1920-1950… z tą różnicą, że zrobiła to sensownie, ciekawie i co najważniejsze tak, że nie ma się poczucia, że to debiut.
Niesamowitym jest, że gdy usłyszałem ten album pierwszy raz to myślałem, że coś pomyliłem i włączyłem przez przypadek jakiś retro album sprzed co najmniej 60 lat. Hannah ma solidne zaplecze Big Bandu, który zagrał na „Everybody loves a lover” zjawiskowo!!! Trębaczem, liderem i aranżerem albumu jest Danny Jonokuchi, z którym to całości dopełnili Ryan Weisheit na klarnecie i saksofonie, Sam Chess na puzonie, Greg Ruggerio na gitarze, Gordon Webster na fortepianie, Tal Ronen na kontrabasie, a za perkusją zasiadł Ben Zweig. Razem z tą 25-letnią wokalistką, którą zarówno New York Times, Teen Vogue oraz NPR umieścili na swoich okładkach nagrali przewspaniały album, który nie przestaje zadziwiać tym, jak bardzo wpasowuje się w zamierzchłe lata. Ogromna w tym zasługa realizatorów i miksujących ten album. Cyfrowe nagrania brzmią bowiem tak, jakby były nagrywane w starym stylu. Wielkie uznanie!
Gill opowiada, że repertuar celowo wybrała i podzieliła tak, aby pierwsze 6 utworów opowiadało o spełnionej, pięknej miłości, a reszta miała mniej jaskrawe kolory jeśli chodzi o ten temat. Nie dajcie się jednak ponieść ponurym scenariuszom, bo cały album pod względem muzycznym jest szeroko uśmiechnięty. Ja dodałbym jeszcze, że jest niesamowicie taneczny. Gdyby ktoś miał ochotę zorganizować potańcówkę na wzór retro-melodii to ten album jest do tego stworzony. Chciałbym, ale nie da się ominąć faktu, że na tym albumie znowu i znowu i znowu i znowu… usłyszymy „Autum leaves”. Są na szczęście także ciekawsze wybory. Tak na przykład „Put’ Em in the box” z charakternym solo na trąbce, otwierające album w klawym stylu „Moonlight savings time”, naszpikowane energią tytułowe „Everybody loves a lover” czy z pozoru delikatne „I Fell in love with a dream” to tylko niektóre z tych perełek. Wyszczególniając każdą z piosenek można je osobliwie scharakteryzować, ale fajne jest, że wszystkie razem tworzą kompletną całość. Taki debiut, którego słucha się od początku do końcu po dziesięć razy dziennie przez kilka tygodni to naprawdę niezła sztuka i porządnie wykonana robota.