Na płycie „Szuflandia” basista Wojciech Stanisz debiutuje jako lider kwartetu. Muzyk znany ze współpracy z Varius Manx, Andrzejem Piasecznym, Krzysztofem Ścierańskim, czy Jackiem Królikiem, proponuje podróż przez dość nieoczywistą mieszankę dźwięków na poziomie jazzu i fushion. W poniższej rozmowie szczegółowo opowiedział o całym przedsięwzięciu.
„Szuflandia” to Twój debiut jako bandleadera. Zacznijmy od tego, jak dobrałeś muzyków, z którymi stworzyliście kwartet?
Przez lata aktywnej działalności muzycznej moje drogi przecinały się z wieloma osobowościami. Zdarzają się takie, które od pierwszych wspólnie wydobytych dźwięków już mają w sobie pewien rodzaj – nazwijmy to – „zadziorności”. Wydaje mi się że mam sporo takich relacji, choć kwestią czasu pozostaje tylko, kiedy i w jakich okolicznościach uda się zebrać odpowiednie grono. Marcina Jagiełło (klawiszowca – przyp. MM) i Piotrka Wieczorka (gitarzystę –przyp. MM) poznałem już ponad 10 lat temu przy okazji różnych koncertów i jamów. Natomiast Janek Szkudlarek (perkusista – przyp. MM) studiował dwa lata niżej na AM w Łodzi. Od starszych kolegów wiele razy słyszałem „grać to najłatwiej” i w tym powiedzeniu kryje się prawda. Dlatego z dumą mogę powiedzieć, że oprócz tego, że w składzie mam znakomitych muzyków, są to też wspaniali ludzie i moi przyjaciele.
Jesteś autorem wszystkich kompozycji na płycie, ale oddajesz dużo pola pozostałym instrumentalistom. Momentami ledwie Cię słychać
To znaczy że dobrze spełniam rolę basisty w zespole (śmiech).Wartością nadrzędną dla mnie jest muzyka. I tym sposobem świadomie oddałem chłopakom pewne wiodące partie w utworach, ponieważ zależało mi na tym, aby to nadal były piosenki. Gitara basowa jest wspaniałym instrumentem, który daje wiele możliwości do pokazania kunsztu, ale nie jest też pozbawiony pewnych ograniczeń – nie bez przypadku rolą przyjętą dla basu w muzyce jest zapewnienie najniższego pasma, fundamentu. Oczywiście słychać na płycie odstępstwa od tej „reguły” – już samo granie solówek lub granie akordami, jest jej jawnym zaprzeczeniem. Ale ten balans, który można usłyszeć jest tym, który w momencie produkcji płyty i obecnie uznaję za odpowiedni.
Tytułowa „Szuflandia” to nawiązanie do filmu „Kingsajz” Juliusza Machulskiego. To dla Ciebie szczególny film?
I tutaj małe zaskoczenie! Oczywiście darzę ten film sympatią – nawet śmiejemy się, że płytę powinniśmy promować parafrazą „Szuflandia dla każdego!”. Ale historia zaczęła się od tego, że tytułowy utwór dostał owy tytuł ze względu na… użyty w nim rytm shuffle. Więc jest to swoista gra słów. Szukając pomysłu na nazwę płyty, nawet wpisałem w popularną wyszukiwarkę internetową zapytanie: „skąd wziąć pomysł na tytuł płyty?” Jedną z proponowanych opcji było użycie tytułu któregoś z utworów. No i padło na „Szuflandię”. Im dłużej o tym myślałem, tym lepszy był dla mnie ten pomysł. Moja babcia jest emerytowaną farmaceutką i mam wspomnienia z lat dziecięcych, gdy jeszcze pracowała w starych aptekach, w których w powietrzu unosił się charakterystyczny zapach, a oprócz tego były tam setki drewnianych szufladek! Do tego dochodzą skojarzenia ze wspomnianym filmem, mechanizmem szufladkowania, czy pisaniem piosenek „do szuflady”. Dlatego zachęcam do znalezienia własnej interpretacji tytułu i nie szufladkowania nas jednym gatunkiem muzycznym.
Skoro wspomniałeś o gatunku muzycznym – wydaje mi się, że nie tak łatwo przypisać ten album stricte do jazzu.
Dlatego właśnie staram się myśleć o płycie w kontekście dobrej muzyki, która mi się podoba. Jeśli miałbym to jakoś skategoryzować, to użyłbym określenia „przystępne fusion”, ale sam zasób naszych inspiracji i dobór instrumentarium, już czerpie z tak wielu różnych stylistyk i artystów, że z jednej strony szkoda byłoby o nich nie wspomnieć, a sam nie potrafiłbym wymienić wszystkich.
A goście na płycie to też całkowicie Twoja inicjatywa?
Tak jest. Udało się zaprosić znakomitych ludzi i muzyków. Bardzo się cieszę, że przyjęli moje zaproszenie z entuzjazmem. Z Mateuszem Smoczyńskim nawet nigdy nie poznaliśmy się osobiście – mijaliśmy się, gdyż obaj okazjonalnie występowaliśmy z Varius Manx, ale nigdy jak dotąd razem. Ale dzięki temu – i naszemu realizatorowi – Pawłowi Marciniakowi, który na co dzień gra w tym zespole, dotarcie do Mateusza było prostym i przyjemnym procesem. Wiktora Tatarka poznałem dobrych parę lat temu, choć jego osobę podziwiałem od dłuższego czasu. Wiktor jest znany bardziej w środowisku muzycznym – można go oglądać w zespole Brathanki i różnych orkiestrach festiwalowych. Barrels Cello Quartet to efekt mojej znajomości z Wojtkiem Lemańskim – znanym kompozytorem muzyki filmowej i aranżerem. Wśród jego dzieł warto wspomnieć muzykę do filmów „Edi” , „Mój rower”, czy aranżacje utworów zespołu The Aristocrats na orkiestrę smyczkową Primuz, które znalazły się na specjalnej płycie zespołu. Wojtek jest pozytywnie zakręconym gościem i jak zwróciłem się do niego z prośbą o aranżację jednego z dwóch utworów, to pomyślał, żeby odejść od formuły standardowego kwartetu smyczkowego na rzecz czterech wiolonczel. Mieliśmy pewne obawy ze względu na charakterystykę instrumentarium w danym utworze, ale wyszło magicznie. Na płycie można jeszcze usłyszeć perkusjonalia, które nagrał mój serdeczny kolega Wojtek Kidoń.
A czemu płyta była nagrywana w dwóch studiach? The Boogie Town nie wystarczyło?
The Boogie Town to znakomite studio, podobnie z resztą jak Manximum Records – życzyłbym sobie nagrywać tylko w takich miejscach . Wspomniany wcześniej Paweł jest właścicielem drugiego z wymienionych, a w The Boogie Town pracuje jako realizator. W podstawowym planie mieliśmy zamiar nagrać wszystko u Pawła w Łodzi – skąd też jest większość składu. Plany trochę pokrzyżował koronawirus, który dopadł Pawła i musieliśmy przesunąć termin nagrań. To była bardzo trudna logistyka, ale udało się znaleźć nowy termin. Mam wrażenie że Paweł żeby nas trochę udobruchać zaproponował nam nagranie trzonu w Boogie Town w Otwocku. Właściciele studia Bartek i Ula Mieszkuniec są niesamowicie gościnni i pomocni, a sprzętowo mają do zaoferowania absolutnie wszystkie kanony studyjne. Ale – jak to bywa – w końcowych poprawkach i dogrywkach już nie mieliśmy potrzeby jeździć do Otwocka, tylko robiliśmy to w Łodzi.
Wyjaśnij jeszcze proszę tytuły utworów na płycie?
Obawiałem się tego pytania (śmiech). Większość z nich ma swoje znaczenie, które znamy tylko wśród zespołu – są to pewne inside joke’i, ale postaram się przybliżyć znaczenie niektórych „Szuflandię” już opisałem, drugi utwór „Matthew” to taki mały hołd do Matthewa Garrisona, który jest wybitnym basistą jazzowym, synem kontrabasisty, który grał z Coltranem. Matthew wypracował swój język gry na basówce. Miałem epizod, w którym mocno się nim inspirowałem – nawet jest jednym z dwóch basistów, o których napisałem pracę magisterską. „Requiem For Unknown” to utwór, który przyszedł do mnie, gdy grałem na instrumencie, który kupiłem od żony pewnego zmarłego basisty. Nigdy go nie poznałem, ale ten utwór mi się „przydarzył” i ze względu na te okoliczności, tak się nazywa. „7 zbójów” to również żartobliwy tytuł – utwór powstał jako praca domowa na zajęcia z kompozycji na AM w Łodzi. W związku z tym, że jest on w metrum 7/4, to przyniosło mi to powiedzenie że: „ktoś gra o siedmiu zbójach” i tak zostało (śmiech). „Flajho” (czytane flażo) to nawiązanie do techniki, na której oparty jest utwór – chodzi oczywiście o flażolety.Z kolei „WHTM”, to tajemniczy akronim, który jest przedmiotem zagadek na koncertach. Tu prawdziwe znaczenie pozostanie dla wtajemniczonych, ale mogę powiedzieć że to hołd dla Mariusza „Maria” Stanisławskiego, którego nie ma już z nami 10 lat. Był perkusistą, nawet grał w Varius Manx, zanim zespół wypłynął na szerokie wody. Graliśmy razem przez ostatnie kilka lat jego życia. Ten zalążek tematu wymyśliłem jakoś w tym okresie. Wiele mu zawdzięczam. „Affection” to jak się trudno domyślić – piosenka o uczuciu, miłości. Zaś „Arawujo”, to tytuł bez większego sensu. Kojarzył mi się ze stylem pewnego muzyka i z czasem przetworzyliśmy jego nazwisko na kształt obecnego tytułu.
A dlaczego utwór tytułowy występuje także jako bonus?
To jest bonus, który będzie tylko i wyłącznie na krążku. W wersji podstawowej mamy absolutnie genialne solo Mateusza Smoczyńskiego, ale zanim Mateusz dograł swoją solówkę, mieliśmy też wersję nagraną przez Piotrka Wieczorka. Piotrek zagrał równie fenomenalne solo więc stwierdziliśmy że podzielimy się nim z gronem zaangażowanych słuchaczy.
Będziecie koncertować w tym składzie z tym materiałem?
Tak, plany są ambitne. Zobaczymy jak łaskawie się wszystko ułoży. Do tej pory wykonaliśmy parę koncertów w kwartecie i z opinii słuchaczy materiał bardzo dobrze spisuje się na koncertach. Do końca roku na pewno zagramy w Łodzi 7 grudnia.
Płyta jest dość długa. Myślałeś o tym, by wydać ją także na winylu?
Nie zakładałem takiego scenariusza – ale też go nie wykluczam. Jesteśmy w ciągłym kontakcie na temat takiej ewentualności z moim wydawcą.