Ależ my lubimy dostawać perełki wydawnicze, które już po pierwszych dźwiękach sprawiają, że po pierwsze mamy dreszcze, po drugie od razu wiadomo, że jest to coś wyjątkowego, po trzecie nie wierzyliśmy, że jeszcze jest w stanie nas coś tak zaskoczyć. Najnowszy, drugi w dyskografii album islandzkiej wokalistki Laufey jest więcej niż zjawiskowy. „Bewitched” jest wręcz nierealny w tym, jaki jest wspaniały. Co tu jest tak doskonałe? Wszystko!


Chciałoby się rzec: zacznijmy od najważniejszego, czyli wokalu. Zmysłowy, charakterystyczny, ciemny, mętny, ale wciąż dziewczęcy. Jednak to nie wokal jest tutaj najważniejszy. Tak naprawdę nie ma tu najważniejszej rzeczy. Jest to jeden z tak spójnych albumów pod względem skupiania uwagi, że jak dla mnie znajduje się w pierwszej 5 najlepszych płyt jakie ostatnio słyszałem. Jego magia tkwi w prostocie i szczerości, które podsycane są delikatnymi i emocjonalnymi aranżacjami. Głównym motywem przewodnim jest melancholia, ale taka fajna i miła, a nie nasiąknięta dramatem i ciężkością. Niekiedy wkrada się delikatny swing i lekki pop, ale całościowo spokojnie można ten album zaliczyć do oldschoolowego, wokalnego jazzu. Niesłychane jak ta młoda, 24-letnia artystka tak perfekcyjnie znalazła własną ścieżkę i styl.


Laufey nie wzięła się oczywiście z nikąd. W muzyce siedzi od dawna. Od 15 roku życia gra w Iceland Symphony Orchestra, jest finalistką islandzkiego Got Talent (2014) i półfinalistką tamtejszego The Voice (2015). Edukację skończyła na bostońskim Berklee College of Music co zaowocowało karierą za oceanem, gdzie bardzo przychylnie odebrano jej debiutancki album „Everything I know about love”. W rodzimej Islandii wydała następnie „A night with Symphony” będące koncertowym zapisem ze wspomnianą orkiestrą, w której gra na wiolonczeli. Jej wrażliwość muzyczna jest adekwatna do ciepła i magnetyzmu jaki posiada ten instrument. Zresztą jej grę można podziwiać w niedawno wydanej akustycznej wersji utworu „I WishReneé Rapp. Wróćmy jednak do nowej płyty, gdzie usłyszeć można lekką bossa-novę („From the start”), klasykę standardów („Misty”) w przepięknym wydaniu, gdzie nie mogę się powstrzymać, by nie porównać jej do Nancy Wilson. Usłyszeć można także tytułowy, dla mnie jeden z najlepszych na tym albumie „Bewitched”, będący zarówno lekką opowieścią jak i chwilami monumentalną aranżacją pełną smyczków i smaczków. Warto zatrzymać się nad instrumentalnym „Nocturne (intrelude)”, gdyż pochodna jego motywu dostrzegalna jest we wszystkich utworach jeśli się w nie dobrze zasłuchać.

Akustyczne brzmienia, rozrywkowe harmonie i szlachetne w technice wykonania sprawiają, że „Bewitched” to ostatnio jeden z moich ulubionych albumów. Chciałoby się rzec, że przenosi w oldschoolowe strefy, ale właśnie nie. Brzmi jakby z innego czasu, ale jednocześnie jest tak pięknie tutejszy. Fajnie, że wszystkie video, które go promują są z wyczuciem i bez przesadnych retro odnośników. Ogromne uznanie za utwór „Second best”, które scala teraźniejszość z tym, co kojarzy się najbardziej, a mianowicie klimatem jaki pozostawiły po sobie Ella, Billie i Sarah. Laufey ma miliony odsłuchów na streamingu, miliony wyświetleń w social mediach, a jej CD już zostały wyprzedane do ostatniej sztuki i czekamy teraz na drugą partię. Artystka trafia głównie do młodych odbiorców, a to rodzi nadzieję, że będą sięgać po więcej ambitnej, emocjonalnie uczciwej muzyki malowanej jazzem. 

Ocena płyty: