Peter J. Birch powrócił po kilku latach z nową, czwartą już solową płytą „Fantazmat”, na której po raz pierwszy śpiewa w całości prawie wszystkie utwory po polsku. O tym, jak o elementach elektronicznych zawartych na płycie, a także o najbliższych planach, opowiedział mi w poniższej rozmowie.


Co takiego się zdarzyło, że postanowiłeś na „Fantazmacie” poszerzyć spectrum muzyczne i śmielej zwrócić się w stronę elektronicznych brzmień z lat 80.?

Przy każdym albumie staram się odnaleźć nowe ścieżki, a przy „Fantazmacie” po raz pierwszy nie odpowiadałem w 100% sam za brzmienie albumu. W tym kontekście kluczowi byli producenci tej płyty, czyli Marcin Zimmer i Michał Gołąbek. Przed rozpoczęciem nagrań dużo rozmawialiśmy o tym, jaki chcemy obrać kierunek i mimo początkowego założenia dość ciepłego i wąskiego brzmienia, okazało się, że moje ciągoty do pogłosów, „spejsów” są na tyle duże, że pojawiło się dużo przestrzeni, która faktycznie może przywodzić na myśl lata 80. Nie był to jednak planowany zamysł – tak wyszło w procesie.

A z czego to wynika? Dotychczasowa formuła i stylistyka Twoich nagrań zaczęła Ci ciążyć?

Absolutnie nie, ale z jednej strony uświadomiłem sobie, że chyba nie mam cierpliwości by być artystą jednowymiarowym i do końca życia grać tylko folkowe ballady. Zresztą już na moim drugim albumie „Yearn” pojawia się sporo elektroniki, czy popowych zabiegów, więc to nie jest tak, że ta zmiana jest drastyczna, jak może się początkowo wydawać. Myślę, że największe wrażenie zmiany powoduje śpiewanie w języku polskim, bo to w połączeniu z dość nowoczesną produkcją muzyki faktycznie uwypukla pewną woltę. Kiedyś myślałem, że będę nagrywał ciągle płyty bardziej w stylu moich idoli Bonnie 'Prince’ Billy czy Damiena Jurado, ale ja jednak kocham za dużo różnej muzyki i za bardzo lubię się rozwijać, żeby dać się zaszufladkować.

Nie po raz pierwszy śpiewasz po polsku. Tutaj ojczysta mowa pojawia się już nawet w tytule płyty. To swoiste przejście wymagało od Ciebie pewnie większego skupienia przy pisaniu tekstów?

Po raz pierwszy oficjalnie zaśpiewałem i napisałem tekst po polsku do utworu „Zwid” projektu Ocean Of Noise. To był gościnny udział. Natomiast utwory „Do Gwiazd” i „Furtki”, które znalazły się na „Fantazmacie” były już przeze mnie grane na koncertach, czy też w radiu lub tv. Natomiast fonograficznie – jest to mój polski debiut. Dobrze, że trwało to parę ładnych lat, bo dzięki temu mogłem naprawdę się podszkolić w tym temacie i wierzę, że wyszło to dobrze. Pisanie po polsku to jakby nauka innego stylu i podróż do nowej krainy. Bardzo mi się to jednak spodobało i możliwości, jakie niesie nasz ojczysty język oraz ta bezpośredniość w odbiorze przez słuchaczy, dała mi ogromną satysfakcję. Przez lata byłem o to pytany, mówiłem, że jak poczuję, to wtedy spróbuję i faktycznie nadszedł taki moment, że zacząłem też słuchać i wsłuchiwać się coraz bardziej w polskie teksty i muzę. Do tej pory nawet polskich kapel słuchałem raczej w języku Szekspira. Faktycznie, to dużo więcej pracy i skupienia, bo jednak angielski jest prostszy i bardziej elastyczny pod tym kątem, ale frajdy z pisania mam więcej po polsku. Tak przynajmniej było przy tej płycie.


Dotykasz różnych kwestii: kryzysu klimatycznego w „Skrzydłach”, z bieżącą ekonomią i polityką w „Wilkach”. Domyślam się, to nie jedyne współczesne wątki, które Cię bolą?

Ostatnie lata były bardzo ciężkie, nie tylko globalnie, ale też dla mnie. To oczywiście mocno wpłynęło na teksty. Chciałem przedstawić swój punkt widzenia i wyrzucić frustracje. Wiem, że nie tylko moje, ale nasze, polskie. Jestem w miarę wnikliwym obserwatorem, a pisząc po polsku, mogę to idealnie zobrazować, tak jak np. w „Wilkach”. Ten tekst powstawał najdłużej, bo kiedy tak sobie leżakował i czekał na ostatnie szlify, pojawiły się czarne protesty i wówczas narosło we mnie apogeum wkurwu. Pamiętam, że po tym jak sam współorganizowałem jeden z takich protestów w Wołowie, to słowa wręcz wylały mi się na klawiaturę i tekst zdecydowanie się upolitycznił, choć wolę określenie uspołecznił. Brzydzi mnie nasza polityka, a przejmuje mnie los zwykłych ludzi, stąd dużo w tym utworze takiego bigosu klasowego w nierównej walce z nasyconymi „Wilkami”. „Skrzydła” też są bardzo ważne w tym kontekście, a i w „Fantazmacie” uciekam od tego bagna „zaklętego w koloseum bram”. Może jednak przez nastrój utworu i teledysk, ludziom umknął również nieco gorzkawy wydźwięk tego utworu. Nie chciałem jednak jak dotychczas lub szczególnie – jak na ostatnim albumie „Inner Anxiety” popaść w mrok i melancholię. Dlatego na „Fantazmacie” jest dużo kolorów, zarówno graficznie, muzycznie, jak i tekstowo. Nie można jednak uciec od gówna, które zawsze gdzieś przylepi się do podeszwy. Takie życie i taki mamy klimat (śmiech).

No właśnie – okładka płyty przypomina planszę z gry komputerowej. Mnie kojarzy się z amigową wersją „Prince Of Persia”.

Heheh, musiałem wygooglać, ale coś jest na rzeczy! Słyszałem porównania do King Gizzard & The Lizzard Wizard. Spoczko! Pomysł na okładkę zrodził się w mojej głowie na podstawie pewnego powtarzającego się u mnie przez lata snu/koszmaru (choć nazwałbym to bardziej thrillerem). Otóż przypomniałem sobie o tym, że minęło wiele lat, odkąd miałem taki wielokrotnie powtarzający się sen, a było to bardzo ciekawe zjawisko i uznałem, że świetnie sprawdzi się jako główny motyw okładki. Otóż chodziło o schody z czerwonym dywanem. Ni to stara biblioteka, czy szkoła, ni to muzeum, nigdy (jak to w snach) nie było to dla mnie klarowne. W każdym razie w tym śnie zawsze chodziłem po tych schodach i towarzyszyło mi uczucie niepokoju, że ktoś zaraz wyjdzie lub będzie szedł z dołu lub czeka już na piętrze, ale nigdy nikt się tam nie pojawiał. Połączyłem to z pomysłem obrazu, który jest jednocześnie oknem. Zrobiłem amatorski kolaż z kilkoma innymi, dość absurdalnymi motywami, który wysłałem wraz z całą masą zdjęć schodów z czerwonym dywanem do mojej ukraińskiej koleżanki Olivii Rosy, która była odpowiedzialna za szatę graficzną mojego trzeciego albumu „The Shore Up In The Sky”. Olivia jest niezwykle zdolna i wrażliwa, więc oczywiście zaufałem jej pomysłom i kierunkowi na to wszystko i tak ukształtowała się cała grafika.

Swoją drogą, co to za skrzypiący dźwięk w tle w „Skrzydłach”? Brzmi jak nakręcanie zegara.

To pedał od fortepianu. To był bardzo stary fortepian, ale sprawdziliśmy po naszych nagrywkach, że na kilku nagraniach u innych też jest to mniej lub bardziej słyszalne. M.in. u Taylor Swift, choć nie pamiętam teraz w jakim utworze. W każdym razie, jako dla fana Taylor, jest to dla mnie wystarczające usprawiedliwienie, a w dodatku uważam to za urok i taki czynnik ludzki, że to jednak człowiek tam sobie siedział, szurał, naciskał i puszczał, żeglując sobie przez fale dźwięków.


Zaskoczyły mnie nie za czyste dźwięki klawiszy w „Pokrzywie” i w „Kapsule Wenus”.

Ok. Nie wiem, czy myślimy o tych samych miejscach, ale chcieliśmy powykrzywiać niektóre rzeczy, bo jak wiadomo – elektronika brzmi aż za dobrze i czasem fajnie jest ją trochę popsuć. Mnie to osobiście w ogóle nie gryzie.

Opowiedz proszę o ostatnim utworze na płycie „Billboard Salesman”

To jest taki idealnie podsumowujący mnie kawałek. Bardzo prosty tekstowo i dość bezpośredni, idealnie pasował mi na zamknięcie płyty. Jestem osobą z głową w chmurach i śpiewam o swoich pasjach i marzeniach, a na koniec dnia jestem…sprzedawcą billboardów. Większości z tych marzeń nie da się już spełnić, ale przyjemnie jest sobie o nich pośpiewać.

Pojawiły się zdaje się póki co trzy klipy do utworów z tej płyty. Będą kolejne?

Budżet już dawno się skończył (śmiech), ale jak to ja, zawsze staram się to jakoś ogarnąć i zadziałać mimo wszystko. Mam duże szczęście do ludzi w tej materii, więc zawsze ktoś z czymś pomoże. Nie potrafię odpowiedzieć wprost, ale mam pomysł na jeszcze dwa i zobaczymy czy uda się zrealizować chociaż jeden.

Koncerty?

Najbardziej frustrujące mnie ostatnio z pytań. Ciągle potwierdzony mamy tylko Great September we wrześniu w Łodzi i walczymy już o koncerty jesienno-zimowe, bo festiwalowe lato nas nie chciało. Rzadko marudzę publicznie, ale jest bardzo ciężko, tym bardziej, że chcę postawić zdecydowanie na zespół, a mam muzyków sesyjnych, więc to wymaga naprawdę sporej logistyki. Zdaję sobie jednak sprawę, że mimo wielu lat na scenie, nie mam dużej publiczności, nie mam ficzuringów na płycie, a tym bardziej żadnych pleców, więc muszę rozpychać się łokciami o każdy drobiazg, jakbym zaczął wczoraj. Kocham tworzyć i nie mogę bez tego żyć, więc będę to robić pomimo wszelkich przeszkód, dopóki chęci i zdrowie mi na to pozwoli. Fajnie jakby udało się to ogarnąć do stanu, w którym grywamy sobie kilkanaście lub kilkadziesiąt koncertów w roku z zespołem. Zobaczymy, oby do przodu.