Pewne rzeczy muszą nabrać rozpędu. I to niezależnie od tego, czy mówimy o ciężkiej lokomotywie, samolocie szykującym się do lotu, czy błyskotliwym zespole jazzowym.

Pewne rzeczy muszą nabrać tempa. Bo wtedy dopiero odsłaniają cały swój potencjał. Bo tak po prostu działa świat. Zaczęli więc nieco niemrawo, jakby byli zmęczeni, lub dopiero wrócili z dalekiej podróży.

Do czasu. Po chwili muzyka występującego w tym dniu kwartetu zagęściła się i osiągnęła niesamowitą wręcz intensywność. Grali jazz szorstko i z pazurem. Ale też łotrowskim groovem. Rytmy łamały się i zdumiewały nieprzewidywalnością, jednocześnie pozostając cały czas w bardzo wyraźnym pulsie. Falującej regularności, która sprawiała, że nawet co bardziej apatyczni ze słuchaczy nie mogli przestać podrygiwać.

Leciały iskry.

Bardzo głośno i wyraźnie brzmiał bas, który spajał większość utworów. I w czasie, kiedy pozostali muzycy odpływali gdzieś daleko w swych improwizacjach, przy pomocy chwytliwej repetycji trzymał całość w ryzach. Bo był to zespół improwizujący z fantazją, ale też szalenie zdyscyplinowany.

Wychodząc z koncertu, miało się wrażenie sytości. Jak po kolacji w znakomitej restauracji. W istocie, był to jazz dla ciała, umysłu i serca. Nie pozostawiający miejsca na poczucie niedosytu.

Razem ze Stevem Colemanem tego dnia wystąpili: Jonathan Finlayson na trąbce, Sean Rickman na perkusji i Rich Brown na basie. Koncert odbył się w krakowskiej Mandze 9 maja w ramach festiwalu „Starzy i Młodzi, czyli jazz w Krakowie”.