Myles Sanko to urodzony w Ghanie, a wychowany w brytyjskim Cambridge znakomity wokalista, któremu często przypisywane są wokalne podobieństwa do Gregory’ego Portera. Wspaniałe to atuty i przywileje, ale Myles ma swój własny repertuar, styl i nie trzeba mu niczego wypominać. W swoim dorobku nagrał cztery albumy, z których ostatni „Memories of love” okazał się faworytem. Jest na tyle dobry, że kolejnym rozdziałem w dyskografii artysty jest czas na małe podsumowanie. Nie jest to moment na the best of, ale na spełnienie marzenia o koncertowym albumie z udziałem orkiestry. Wszystko to znalazło realizację w Luksemburskiej Filharmonii, a album live od marca cieszy ucho na wszystkich paltformach z muzyką. Szkoda tylko, że wspomniany album-faworyt nie został na nim ujęty.
70-cioosobowa orkiestra Luksemburskiej Filharmonii zgotowała potężne aranżacje dziesięciu utworom Mylesa z jego pierwszych albumów. Wśród nich znalazły się m.in. “Come On Home”, “High On You”, “Just Being Me” czy “Forever Dreaming”. Na czele orkiestry stoi zdobywca Grammy, znakomity dyrygent Gast Waltzing. Jako trzon wsparł ich sekstet Sanko: Tom O’Grady (fortepian), Jon Mapp (bas), Rick Hudson (perkusja), Phil Stevenson (gitary), Gareth Lumbers (saksofony, felt) oraz Sam Ewens (trąbka). Jedyne czego mi tutaj brakuje to chórki. Pamietam jak Seal wydał w 2006 roku koncertowy album z orkiestrą i właśnie chórki zrobiły na nim połowę roboty. Nie oznacza to jednak, że „Live at Philharmonie Luxembourg” jest znacząco ubogie. Wszyscy, którzy lubią filmowe, symfoniczne aranżacje będą wręcz zachwyceni. Pierwszoplanowe smyczki przeplatają się z dęciakami, a zespół Sanko dba, aby było jeszcze bardziej dosadnie. Bardzo podoba mi się, że wokalnie jest na 100%. Nie na 101% co często jest uskuteczniane na tak wielkich wydarzeniach. Trzeba znać swoje możliwości, dać z siebie wszystko i nie przedobrzyć. Właśnie tak jest na tym albumie. Co prawda, większość utworów brzmi wokalnie bliźniaczo do wersji studyjnych, a fajnie byłoby trochę pokręcić się w improwizacjach, ale i tak jest doskonale. Barwa głosu i luz Mylesa są wręcz do zakochania. „Come on home” pełne stanowczości i emocji przełożyło się na publiczność, która dała się ponieść i zaśpiewać razem z artystą. Dla mnie najjaśniejszymi punkami są za to „Promises” z niezwykłą energią oraz „This ain’t living”, którą bardzo lubię w wersji studyjnej, a teraz także i live. Trzeba oddać, że Myles Sanko pod względem komponowania i pisania utworów jest mistrzem lekkości harmonii i dobrze osadzonych tekstów.
Uwielbiamy albumy live. Tak mało jest dobrych koncertowych płyt dobrych męskich głosów, tym bardziej cieszy nas właśnie ta. Znajduje się na niej to, co Sanko ma najlepszego czyli autorskie piosenki, charakterny wokal i zgrany zespół. Aż szkoda, że był to jednorazowy koncert w luksemburskiej filharmonii, a nie cała trasa koncertowa. Z drugiej strony może zaskoczy teraz nowym materiałem w równie potężnych aranżacjach i wtedy będzie okazja posłuchać go na żywo w wersji symfonicznej. Jego pierwszy album live jest tak dobry jak jego cała dyskografia.