W tym roku Eva Cassidy obchodziłaby 60-te urodziny. Świat i czas zaskoczył wszystkich kiedy odeszła w wieku 33 lat pozostawiając po sobie ogromny, niewyobrażalnie ogromny żal niespełnionego potencjału. I to wręcz niesłychane, że odkrycie jej zjawiskowego talentu było sukcesem sumy przekonań przyjaciół, którzy wierzyli w nią bardziej niż ona sama. Nie zostawiła po sobie spektakularnie wielkiej dyskografii. Stąd ten żal, ale i inspiracja, aby z tej bazy wykonań zrobić coś więcej niż kolejne „the best of” przypominające artystkę sprzed prawie 30 lat. Zdobywca Oscara, Christopher Willis oraz posiadacz Emmy Award, William Ross postanowili zabrać się za trudny, acz wytęskniony projekt. Wybrali 9 utworów śpiewanych przez Cassidy. Dzięki nowym, technicznym możliwościom wydobyli oraz wzmocnili sam wokal i napisali do nich nowe aranżacje zrealizowane przez London Symphony Orchestra. Po pierwszym przesłuchaniu czułem mały niedosyt. Potem wiedziałem co zrobiłem źle. Słuchałem tej płyty za cicho. „I can only be me” jest tak wielkie, że potrzebuje wielkiej atencji.


Time after time”, „Songbird”, „Autumn leaves” śpiewane przez Evę zna (mam nadzieję) każdy. Są one niczym evergreeny i śmiało można je wrzucać w American Song Book jako muzyczne dziedzictwo narodowe. Cieszy zatem, że przy pracy nad tegoroczną kompilacją skupiono się przede wszystkim na wokalu. Chodziło wszak o to, aby wydobyć z dawnych nagrań więcej głębi dodając ciekawe, ale nieprzytłaczające całości aranżacje. Jest to jednak tak zrobione, że dosłownie polecam słuchać tego albumu głośno. Bo tak jak wokal przedziera się zawsze na pierwszy plan i prawidłowo jest najważniejszy, tak warto usłyszeć więcej tego co w tle. Zapewniam, że wokal nigdy nie będzie zbyt głośno. Nawet gdy wkracza perkusja w „Ain’t no sunshine”, „People get ready” albo „You’ve changed” to jest to album skupiony na symfonicznym brzmieniu. Słuchacze Evy Cassidy z jednej strony będą oczarowani smyczkami, nieraz dętymi wzmocnieniami, ale jednocześnie okaże się, że te nowe aranżacje pasują tutaj tak idealnie, że będzie się wydawać jakby te piosenki były takimi od zawsze. Wszystko jest na swoim miejscu i bardzo mnie satysfakcjonuje, że nie zrobiono rewolucji. Jednocześnie nie da się wyłonić zwycięzcy tego projektu. Jest to ciąg dziewięciu, stu procentowych faworytów. I choć zachwytów i pochlebstw nie ma końca, to i tak najlepszym jest fakt, że słuchając tej płyty czas się zatrzymuje. Można na chwilę przestać istnieć i zatracić się głęboko w tych 40 minutach. Sam łapię się na tym, że gdy słucham tego albumu w samochodzie to po pierwsze zwalniam, a po drugie nie patrzę na zegarek czy muszę gdzieś zdążyć. 

I can only be me” nie odkrywa Evy Cassidy. Udowadnia za to jej ponadczasowość. Wielu powie, że podobnie śpiewających z takim oddaniem i uczuciem jest dzisiaj więcej i pewnie będą mieć rację. Ale to właśnie zasługa inspiracji jaką pozostawiła po sobie Cassidy. Willis i Ross bez wątpienia nagrali jeden z najpiękniejszych albumów 2023 roku i nie ma co kusić się na stwierdzenia, że to odgrzewanie kolejnych mrożonek, ani podpieranie się czyimś sukcesem. Ten album jest znakomity pod każdym względem. Wokalnie nie podlega dyskusji, aranżacyjnie jest szczytem perfekcjonizmu i dobrego wyczucia, a wykonawczo to przecież wystarczy powtórzyć, że zrealizował go London Symphony Orchestra i już wszystko jasne. Te 9 piosenek jest niczym najlepszy prezent, ale nie bójmy się tego powiedzieć, chcemy więcej. Oby to był dopiero początek sukcesywnych reinterpretacji tej jednej z najlepszych wokalistek wszech czasów. Tego też nie bójmy się powiedzieć. 

Ocena płyty: