Zespołu Snarky Puppy nie trzeba chyba przedstawiać. Miliony sprzedanych płyt, jeszcze więcej miesięcznych streamingów, bilety na koncerty wyprzedane ze sporym zapasem czasu, a na koncie kilka Grammy Awards. Dwóch ich muzyków, Michael League oraz współzałożyciel tejże formacji Bill Laurance wyszli na chwilę spoza strefy mainstreamu i reflektorów, aby nagrać wspólnie pierwszy album jako duet. Bill na fortepianie, Michael na gitarach i innych strunowych niespodziewajkach takich jak ud i ngoni zebrali zarówno wspólne, jak i solowe kompozycje, które złożyły się na „Where you wish you were”. Wszystko to pod szyldem idealnej dla tego materiału wytwórni ACT


Jedno co najlepiej określa ten album to world jazz. Podstawą jest klawisz Billa i jego szerokie aranżacje podtrzymujące stan skupienia kompozycji, które doprawione są ornamentami instrumentów strunowych Michaela. Klasyczne akordy są zatem przeplatane improwizacjami, solówkami i ciekawie zinterpretowanymi dialogami dwóch jakże charakterach muzyków. W „Round house” idąc ścieżką fortepianu, który ku uciesze często pozwala sobie na więcej, dostajemy także bardzo sprytnie śmigający nurt kontrabasu. Chciałbym powiedzieć, że to mój ulubiony utwór z tego projektu, ale zaraz za nim jest „San Esteve”, które bardzo przypomina mi akustyczne brzmienie jednego z moich ulubionych zespołów, GoGo Penguin. Powtarzalne, delikatne frazy, przyjemne improwizacje i poczucie wrażliwej kolaboracji między instrumentami. I chociaż jest to pełen minimalizm to nie da się umknąć uwadze, że materiał nagrany jest w gęstwinie emocjonalnego tworzenia. Nie tylko spokojnych i nostalgicznych. „Tricks” ma w sobie pewną dozę niepewności i rzekłbym nawet lekką agresywność, co zwłaszcza kontrabas zapewnia swoim dramatyzmem. Tutaj też bardzo ważna jest realizacja nagrania wynikająca z dobrze dobranego pogłosu do kompozycji. Delikatne jego dysonanse dokonują całości. 

Wszystko to sprawia, że „Where you wish you were” jest trafną pozycją dla lubujących się w ciekawych, ale niezbyt ciężkich kompozycjach. Rozrywkowa strona obu muzyków trzyma ich w przyjemnym środku sprawiając, że album może być mainstreamowy gdy dobrze się go w tym wykorzysta. Wszelkie etniczne naleciałości i rozwiązania zapewniają, że spektrum jego możliwości jest naprawdę duża. Przestrzenne „Ngoni Baby”, charyzmatyczne „Bricks” i organiczne „Duo” to dla mnie kwintesencja tego albumu. Każde z nich niby spójne, ale jakże inne pod względem kolorów jakie przywołują. Bill Laurance i Michael League jako jedna formacja brzmią naturalnie, owocnie i co najważniejsze artystycznie. Chociaż to ich pierwszy wspólny projekt to myślę, że przyjmie się na tyle dobrze w gustach jazzowych i około jazzowych słuchaczy, że następne wspólne płyty to już tylko formalność. 

Ocena płyty: