14 kwietnia premierę miał debiutancki album duńskiej wokalistki Nany Rashid. Po niezwykle dobrze przyjętej EP „Sunlight in Sorrow” z 2016 roku kazała czekać całe 7 lat na to wydawnictwo. Wtedy nie przestawano porównywać ją do Niny Simone i myślę, że dziś także się nie przestanie, a i sama Nana bardzo uraczona jest tym zaszczytem. Jej głos zbliżony jest to Simone nie tylko barwą, ale także ekspresją, która znacząco wpływa na odbiór debiutanckiej płyty. „Music for Betty” to osiem dojrzałych, konsekwentnie jazzowych utworów, które charakteryzują się nie tylko znakomitym wokalno-instrumentalnym kunsztem, ale przede wszystkim emocjonalnym i bardzo ekspresyjnym podejściem wykonawczym.
Każdy powinien znać utwór „Pearls” z repertuaru Sade. Każdy kto zna ten wie, że jest to jedna z najmocniejszych piosenek biorąc pod uwagę emocjonalność. Nana wzięła ten cover na swój debiutancki album i warto właśnie od tej piosenki zacząć, bo ukazuje najważniejszą strefę tego materiału. Przeżywanie i scalanie się z wyśpiewanymi opowieściami. Ten stan zawarty na „Pearls” trwa tu przez całą płytę. Rashid używa swojego głosu w melancholijnych fundamentach i czuć, że jest to album z natury tych „blue”. Jest to zarazem przepiękne, dosadne, nieraz dramatyczne ale i kojące. Na szczególną uwagę zasługuje pierwszy singiel zapowiadający, „Goodbye my love”. Delikatna ballada z naciskiem na nostalgię z pięknym rozwinięciem fortepianowym i ciekawymi perkusyjnymi ozdobnikami. Zaraz za nim na płycie znajduje się mój ulubiony „Johnny Guitar” będący kolaboracją jazzu i tango z odrobiną fado. Urzeka mnie lekki, głęboki bas w połączeniu z improwizacyjną wokalizą nasiąkniętą przejmującą tęsknotą.
Dopełnieniem jest warstwa instrumentalna, o którą zadbała jedna z pierwszorzędnych duńskich formacji jazzowych. Benjamin Nørholm Jacobsen na fortepianie, Martin Brunbjerg na kontrabasie oraz Lasse Jacobsen na perkusji to trio Little North mające na swoim koncie pięć albumów (z czego ostatni, „Wide Open” miał premierę pod koniec stycznia tego roku). Tak oto warstwa muzyczna jest równie intrygująca co wokalna. Klawisze są równie istotnie co głos. Nie pełnią funkcji akompaniamentu, a drugiego solisty, który uzupełnia emocjami tam, gdzie wokal milknie. Tak samo bas, który nie boi się solówek i własnych dróg, co ciągnie za sobą perkusję nie wyrażając jej jedynie jako rytmicznej podstawy kompozycji. Tutaj odwołuje ponownie do utworu „Pearls”, który ci trzej Panowie nieźle powywracali. Na korzyść oczywiście. Uważam, że album w wersji instrumentalnej byłby równie mocny co z wokalem.
Ostatni singiel zapowiadający to wydawnictwo, „They call it love” to najjaśniejszy punkt albumu, będący hymnem wolności. Jako jedyny nie jest aż tak bardzo dramatyczny, co sprawia, że album staje się chwilę lżejszy i jaśniejszy. Nana nie ucieka jednakże od swojego melancholijnego stylu, co jeszcze bardziej wzbudza ekspansywność przy odsłuchu. Ostatni utwór, „Some other way” przywodzi mi na myśl Garbielle Cavassa, która w 2020 roku nagrała album będący do dziś jednym z moich ulubionych. Myślę, że Rashid należy do tego katalogu „intrygujących” artystów, którzy idą za głosem spełnienia i wrażliwości, a nie poklasku i kariery, co życzyłbym sobie, aby zyskiwało większą promocję i uznanie. Wszak sztuka to bycie kreatywnym i autentycznym. „Music for Betty” takie właśnie jest.