Bardzo lubimy charakterystyczne wokale artystek, które idą własną drogą. Mamy swoje faworytki w Niderlandach, Dani, Albani, mamy nawet swoje japońsko brzmiące ideały, ale często pojawia się dylemat z francuskojęzycznymi ulubienicami. Mnie prywatnie ten język jeszcze w muzyce nie przekonał, ale ostatnio zaczęło się to lekko zmieniać. Pojawiła się bowiem Gabi Hartmann, która nagrała autorski materiał mieszając ojczysty język francuski z angielskim, a także portugalskim. Dodajmy do tego, że w swoim leniwym i lekko dramatycznym wokalu jest także charakterystyczna i oto mamy pierwszą w tym roku zaskakującą płytę.


Na stronie artystki w zakładce bio można przeczytać, że „Do końca nie wiadomo gdzie uplasować piosenki Gabi. Czy w jazzowym, piwnicznym klubie, czy na tropikalnej wyspie przy zachodzie słońca, albo na Lizbońskim tarasie, bądź też w zimowej, nocnej scenerii  paryskich piwiarni?”. Z rozkoszą stwierdzam, że jest to trafione w samo sedno! Wszystkie z tych wymienionych odnośników nadają się wręcz idealnie by określić klimat panny Hartmann. Zabłysnęła w 2021 roku EP „Always seem to get things wrong”, z której trzy kompozycje weszły na pełen album. Piosenki zaczęła pisać w wieku 14 lat, kiedy to wymieniła wyuczone pianino na gitarę brata. Tak oto narodziła się artystka, którą dziś możemy podziwiać za lekkość piosenek i wokalny luz. Jest dla mnie fuzją technicznej Madeleine Peyroux oraz nieszablonowej Ayo i znaczna w tym rola gitary, która przewija się przez prawie cały imienny album. A jaki on jest? No właśnie. Na pewno rozrywkowy, na pewno tajemniczy, na pewno trochę folkowy i zdecydowanie akcentowany Francją. 

Każda z piosenek jest opowieścią, które wspólnie i spójnie tworzą jedną historię. Towarzyszące im instrumentarium jest perfekcyjnie dobrane. Ot chociażby pełne głębokiego klarnetu „Une errante sur la Terre”, czy też „Lonely” z rozczulającymi organami Hammond. „Maladie d’amour” z karaibskim smaczkiem i luźnym saksofonem jako najradośniejsza na tym albumie przywołuje klimatem rajską wyspę, o której to wspomniano w artystycznym opisie Gabi. O saksofonie i Hammondzie można by mówić jeszcze nie raz, ale po co zdradzać wszystkie niespodzianki, jak można posłuchać utworu „Baby” i dać się znowu oczarować. Trzeba także przygotować się na sporą dozę nostalgii, która jak dla mnie najpiękniej uwydatnia się w przestrzennym „La mer”. Tuż za nim znajduje się kończące album instrumentalne „The end – meditation” będące dowodem na pianistyczne wykształcenie artystki. 

Spośród 14 utworów napisanych na ten album przez Gabi Hartmann trzy dostały główne role, by promować płytę. Tak dobrze wybrane single nie zdarzają się często, a zaskakujące video do każdego z nich tylko wzmacnia mój podziw. „Buzzing Bee” i „Mille rivages” poradziły sobie znakomicie zaczepiając odbiorcę, ale akurat „People tell me / Les gens me disent” najbardziej skupiło moją uwagę. Hipnotyzujący, lekko bajkowy teledysk, charakterystyczny walczyk, piękna ekspresja wokalna i dodatkowy bonus, jakim jest gość szczególny: Julian Lage ze swoją gitarą. Dodajmy do tego dwujęzyczność tej piosenki i oto mamy faworyta. A jeśli wspominamy gości, to nie można pominąć flecisty i wokalisty, który dokłada jeszcze więcej etno na ten album. Ghandi Adam nagrał z GabiL’amour incompris / Azza Fi Hawan”, w którym to wspólnie zaśpiewali po arabsku. Śmiało zatem można powiedzieć, że jest to projekt multikulturowy z naciskiem na francuskie bicie serca Hartmann. Wspaniałe i muzycznie szlachetne. 

Ocena płyty: