Po 5-letniej przerwie Gerald Clayton powrócił z nowym albumem. „Bells on Sand” ukazało się nakładem Blue Note dokładnie 1 kwietnia, i szczerze przyznam, że przysporzyło mi nieco trudności z odnalezieniem się w tym materiale. Jest to jedna z tych płyt, na które się czeka, a kiedy już się ją otrzymuje to nie do końca wiadomo, czy właśnie tego się spodziewano, oczekiwano. Nagrany materiał jest tutaj bardzo różnorodny. Jest dużo klasyki, tyle samo jazzu, są elementy odnoszące się do hip-hopu jak i delikatna cząstka gospel. Wszystko to spięte klamrą czworga artystów charakteryzujących czas w przestrzeni Claytona.


Zamysł albumu jest ambitnie intrygujący. Amerykański pianista postanowił nagrać płytę będąca odnośnikiem do swojej osi czasu. Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość widnieją tu za sprawą gości-przyjaciół, którzy pomogli mu zinterpretować własnego siebie. W tym właśnie miejscu wiedziałem, że o takie historie mi chodzi i takich emocji oczekiwałem. Ten drugi w dyskografii sygnowany wytwórnią Ble Note, a szósty w całej karierze pianisty album jest jak zbiór opowieści, gdzie każda ma inny charakter. Za teraźniejszość odpowiada wieloletni przyjaciel Claytona, perkusista Justin Brown, z którym to zamieścił na tym albumie radiowe, wpadające w hip-hop „That Roy” od razu kojarzące się z Robertem Glasperem, ale także jakże zmysłowe i zamszowe „Rip”. Płynący klawisz kontrowany agresywnym zestawem rytmicznym to ciekawa metafora ciężaru kryjącego się w tytule. Za sferą przeszłości kryje się ojciec Geralda, John Clayton grający na basie oraz Charles Lloyd na saksofonie, którego to artysta nazywa swoim największym mentorem. „Pure Invocation” w ich wykonaniu to przepiękna kompozycja zawierająca w sobie miłość do klasycznych, szlachetnych form, a w której to saksofon Lloyda wspaniale odznacza się na tafli gęstych dźwięków klawisza. Gdybym mógł, to powiedziałbym, że to jest mój faworyt. Nie mogę jednak, bo ten album jest tak bogaty, że nie sposób wybrać jedną czy tez dwie ulubione jego części. 

Finałem zachwycających kolaboracji jest Maro. Portugalska wokalistka młodego pokolenia będąca muzą przyszłości. Od pierwszej frazy zakochany jestem w tym głosie. Jakże charakterystyczna barwa pełna naturalnego przydechu i zmysłowości. Brzmi ona równie pięknie w ojczystym jak i angielskim języku. Urzekła Claytona na tyle mocno, że zostawiła swój ślad w dwóch utworach, do których napisała teksty. „Just a dream” spowodował u mnie wytęskniony, dawno poszukiwany stan muzycznych dreszczy. Z ciekawostek warto wspomnieć, że Maro reprezentowała w tym roku Portugalię na konkursie Eurowizji z utworem „Saudade, saudade” i była to jedna z najpiękniejszych piosenek, jak i jedno z najlepszych wykonań jakie dało się usłyszeć na tym konkursie od lat. 

Album zamyka kolejne zaskoczenie. Wędrując przez „Bells on sand” poruszamy się po jazzie, klasyce, rozrywce, a „There is music where you’re going my Friends” ma w sobie ogromne pokłady spitritual song, które z pewnością nadawały by się jako hymn ku czci muzyki, jak i otaczających nas przestrzeni. Jak widać i słychać jest tutaj w czym wybierać i o czym opowiadać. Pierwotnie zatrwożony natłokiem wrażeń i emocji skalibrowałem się stwierdziwszy, że chyba pierwszy raz w swoim życiu zmieniłem podejście do solowych płyt. Dotychczas preferowałem kiedy album był spójny i mieścił się w określonych muzycznie ramach koncepcyjnych. Przeszkadzało mi gdy tworzyło się „best of” gatunków i radykalnych zmian produkcyjnych. Trzeba jednak zaznaczyć, że zmieniło to u mnie merytoryczne podejście do nowego albumu Claytona, który spójny jest w warstwie idei, a nie wykonawczej. Wiele tu kolorów mających przeróżne faktury. Ciekawa, niespodziewana, zadziwiająca i piękna. Taka jest ta płyta. 

Ocena płyty: