Jeśli mam ochotę dać się zaskoczyć i zachwycić nietuzinkowym jazzem wokalnym to jest kilka moich faworytów. Po pierwsze Rachelle Ferrell, po drugie Esperanza Spalding, po trzecie Patti Austin. Pomiędzy każdą z tych kombinacji wklejam jeszcze Cécile McLorin Salvant. To jak bardzo wgryzły się w mój jazzowy charakter jest nie do opisania, ani zmierzenia. Wiele jest wokali, które mnie ruszają, intrygują, ale mało kto ma w sobie tyle barw i składowych co Cécile. Wydała ona ostatnio album „Ghost song”, na którym to zrobiła to, co praktycznie wydawało mi się niemożliwe. Zrobiła fuzję wszystkich trzech moich ulubionych wokalistek dodając do tego pokrewieństwo Erykah Badu, Jill Scott, Lizz Wright oraz Valerie June. Kiedy włączyłem sobie ten album jadąc na drugi koniec Polski, to wyłączyłem go dopiero gdy dojechałem następnego dnia do domu. Jest to chyba pierwszy album, którego słuchałem tak długo non-stop. Tak na serio, bez przerwy! Oszalałem na jego punkcie. Dlaczego?


Uwielbiam otwarty wokal, który ma w sobie pełnię kontroli, interpretacji i techniki. Cécile ma jeszcze jedno, to COŚ! To co sprawia, że jest unikatowa, szczególna i wyjątkowa. Ma własny kolor nie widniejący w żadnym zestawieniu i spisie. Śmiało można powiedzieć, że jeśli muzyka jest niczym galaktyka pełna gwiazd, planet i mgławic, to ona jest kometą podróżującą przez całą tę przestrzeń. Najnowszy album jest zbiorem bogactwa kompozycji, emocji i wokalnych miejsc. Dominuje jazz przeplatany gospel, bluesem, a także piosenką aktorską jak i musicalową. Na uwagę zasługuje otwierająca album „Wuthering Heights” oraz zamykająca go „Unquiet grave” nagrane a’capella w jednym z kościołów. Niezwykle surowe, ukazują pełnię siły jaką Salvant nosi w swoim głosie. Nie one jednak stanowią ekstremum „Ghost song”, a są jedynie jednym ze spektrum. 

Album ten jest niecodzienną encyklopedią muzyki zaczynając chociażby od „Optymistic voices” z musicalu Czarnoksiężnik z krainy Oz, przechodząc przez wspomniany już rozpoczynający album utwór Kate Bush, dochodząc do Stinga i zahaczając o równie szlachetnego Gregorego Portera. Ale nie repertuar jest tutaj najważniejszy, a środki ekspresji, jakimi Salvant udowadnia, że jest artystką niekwestionowaną i niepowtarzalną. Nie trzeba tu wszak dużo mówić tylko posłuchać „I lost my mind”. Utwór ten jak i jego wykonanie jest jednym z nielicznych, który sprawił, że mój czas się zatrzymał. To jest właśnie ta magia i szczególność artysty, kiedy umie otworzyć słuchaczowi drzwi, o których nie miało się pojęcia. Klasycznie rozpoczęty przechodzi w fazę gęstwiny wokali i histerii interpretacyjnej, co brzmi przepięknie i genialnie! Równie rozkochany jestem w „Moon song” będącym jak dla mnie najpiękniejszym jazzowym utworem tego roku (póki co). Swoją drogą mam zarówno nadzieję, jak i oczekiwanie, że „Ghost song” w przyszłym roku znajdzie się w co najmniej dwóch nominacjach do Grammy. Nie tylko wokalnie dzieje się niebo, ale także i muzycznie za co najbardziej odpowiada „The world is mean” zapożyczone z Opery za trzy grosze z 1928 roku. Flet poprzeczny w wykonaniu Alexy Tarantino to znowu jedno z najlepszych solo jakie słyszałem od dawien dawna. 

Wokalistyka jazzowa ewoluuje dzięki Salvant, która kształciła się pod kątem muzyki barokowej, ale znalazła swój odrębny i jakże wartościowy nurt. Tak naprawdę to nie uważam jej za wokalistkę, pianistkę, kompozytorkę czy też performerkę. Dla mnie jest ona w całości Artystką łączącą to, co inni mogą zdobyć tylko elementami. Warto dodać, że jest ona także malarką, gdzie równie dobitnie wytacza swój własny styl. Na dzień dzisiejszy dla mnie jest to najlepszy wokalny album roku 2022 i coś czuję, że nie znajdę lepszego. Sprawdźcie czy mam rację!

Ocena płyty: