Laura Mvula swoim debiutanckim albumem „Sing to the moon” w 2013 roku skupiła całą atencję krytyków w Europie. Niesamowity wokal, ekscytujące aranżacje i fenomenalne harmonie. Rok później nagrała ten album ponownie, ale z udziałem Metropole Orkest i jest to obecnie jeden z najlepszych wokalno-orkiestrowych albumów ever! „The Dreaming Room”, drugi studyjny album okazał się wielkim komercyjnym sukcesem, a reedycja w wersji deluxe przyniosła takie hity jak „Ready or not” czy „Work” z filmu U.N.C.L.E.. Na kolejny album przyszło czekać 5 lat. Osobiście przyznam, że pierwszy kontakt z „Pink noise” okazał się bardzo negatywny. Nie tego się spodziewałem. Disco, różowa, elektroniczna Laura? Ta wrażliwa, introwertyczna, skromna artystka idzie w skrajną rozrywkę? Poczułem się zawiedziony. Wtedy. Teraz, po pól roku czas na drugą szansę. Jakże odmienne emocje i reakcje. Ten album jest genialny!

Pink noise” jest totalnym zaprzeczeniem tego co łączyłem z Laurą. Subtelność, dramatyzm i tajemnica zeszły na bok ustępując miejsca energii i szerokim produkcjom. Od razu trzeba przyklasnąć bogactwu niespodzianek. Każdy utwór zaskakuje drobnymi smaczkami. Zamysł kompozycyjny jest prosty. Ma być melodyjnie, rytmicznie i z ciężkim beatem. Taka jest podstawa, która w mało oczekiwanych momentach zaskakuje wyłaniającymi się wstawkami syntezatora, bądź też oryginalnymi harmoniami dęciaków. Trzeba dać sobie czas, aby zajrzeć w głąb utworów. Naprawdę warto! 


Save passage” otwierające ten album ukazuje pełnię energii, jaka jest tu skumulowana. Niesamowicie melodyjny, gotowy do nucenia po pierwszym przesłuchaniu, ale z zadziorem, którego brak wielu wyprodukowanym obecnie piosenkom. Trzeba wszak zaznaczyć, że chociaż „Pink noise” jest skrajnie komercyjny to zrobiony z dbałością o detale wynikające z charakteru artystki, a nie oczekiwań rynku muzycznego. Lata 80 modne są już od jakieś czasu. Natalia Kukulska swoje „Sexi flexi” wypuściła 15 lat temu, Jessie Ware królowała z retro disco dwa lata temu, tak więc Mvula zdaje się nie dbać o aktualne trendy. W jej kompozycjach fantastyczne są synkopy, wyczucie frazy i ostrożne przełamania formy, które nie są widoczne na pierwszym planie, ale jeśli się wsłuchać to jest ich naprawdę sporo. Właśnie to jest dla mnie tym geniuszem. Te smaczki. To co kryje się w cieniu obecnych tu utworów. Patrząc powierzchownie mamy śmiały, retro pop naszpikowany elektro i disco. Ewidentne słychać inspiracje Michaelem i Janet Jackson („Got me”, „Remedy”, „What matters (feat. Simon Neil)”) oraz wczesną Whitney Houston („Church girl”, „Magical”, „Pink noise”). Niejednokrotnie elementy drum&bass wbijają w parkiet i nie dają uciec od erupcji rytmicznej. Jedynym odstającym od reszty kawałkiem jest „Golden ashes”, który łączy znaną nam Mvulę, w której zakochał się świat z nową, która przeprowadza rewolucję swojego dorobku. Paradoksalnie jest to najsłabsza produkcja, gdyż nieco schodzi z pozycji energetycznej jaki utrzymuje cała reszta materiału. Z drugiej strony dobitnie pokazuje jak bardzo artystka ewoluuje i spełnia swoje ambicje. 

Bardzo dobrze, że do płyty dopasowano odpowiedni anturaż. Szczerze przyznam, że teledyski do „Church girl” oraz „Got me” pomogły mi przyswoić sobie klimat różowej Laury. Kolejny raz utwierdzam się w przekonaniu, że muzyka bez swojej drugiej, wizualnej strony ma większą pracę do wykonania, aby dotrzeć do odbiorcy. Tak więc polecam, aby chłonąć „Pink noise” zarówno muzycznie jak i wizualnie, bo jest to kawał dobrej roboty. Wszystko do siebie pasuje, dodatkowo uzupełniając nawzajem. Koniecznie wsłuchajcie się w produkcję, bo tam dzieją się największe cuda. Te dodatkowe sample, plastry klawiszy, dęciaki i chórki pojawiają się czasami tylko raz w utworze i są nieoczywistym sukcesem całości. Jedyne co jest niezmienne to wszechobecna mgła afro tak dobrze ulokowana w dziedzictwie wokalnym Mvuli. Dla mnie petarda! 

Ocena płyty: