Czasami ilość wydanych albumów jednego artysty może nieco przytłaczać. Ot chociażby Dionne Warwick, która wydała ich kilkadziesiąt, z czego znaczna część to co rusz wystawione kompilacje „the best” w różnych formach. Will Downing wydał kilka tygodni temu swój 25 album „Sophisticated Soul”. Jest jednak zasadnicza różnica, gdyż nagrał zupełnie nowy materiał i zrobił to z chęci, a nie potrzeby. Słychać, że nic się nie zmieniło od wielu lat. Nieskazitelnie czysta barwa, dostojna technika old-schoolu, nawet skala głosu ciągle taka sama. Idealnie zatem pasuje tytuł jaki mu nadano, Prince of Soul.
Chociaż po pierwszych dźwiękach bez problemu można rozpoznać styl, klimat i koncept albumu to jest jednak ryzyko, że nie będzie to album wyrazisty i unikatowy. Mam mały problem z tym, że nie umiem umieścić jego utworów w osobne szufladki. Od kilku już wydawnictw wszystkie one mi się zlewają w jedną bryłę. Począwszy od metrum, tempa jak i formy kompozycyjnej piosenki zaczynają być bliźniacze, co skutkuje nikłym skupieniem na poszczególnych numerach. Will odnalazł swój bezpieczny punkt produkcyjny, wokalny i nie wychyla się poza tę strefę. Trzeba jednak powiedzieć, że jest to nadal chwytliwe i prawdziwie ładne. Nie jest to materiał do zasłuchania, ani kontemplowania tekstów, a bardziej muzyka tła do codziennych sytuacji.
Oczywiście w kwestii merytorycznej nie może być inaczej niż to, do czego Downing już nas przyzwyczaił. Płomienne miłosne songi, ody do zakochania, cielesności i romantyzmu. Miłości w obecnych czasach potrzeba nam najbardziej. Nie ma więc co szukać między wersami, a dać się ponieść tej gorącej namiętności. Zresztą największą robotę i tak robi tu wokal Willa. Jest tak charakterystyczny i przyjemny, że ciagle może sobie śpiewać i nagrywać proste melodie, ale niech nie ustaje rozpływać się w dźwiękach. Ma tak głębokie i zamszowe „doły”, że ja nie umiem przeskoczyć jakiejkolwiek jego piosenki. Nawet gdy mam wrażenie, że są jakże podobne do siebie. Ma on dar zamieniania otoczenia w muzyczną czekoladę. Słuchacz może robić swoje, a aksamitny i słodki wokal dopełnia otulającej go przyjemności.
Chociaż mam wrażenie, że jest to druga część zeszłorocznego „The song garden” i sprytnie rozdzielono materiał na dwa mniejsze, osobne albumy to nie umyka fakt, że słucha się tego z niekłamaną satysfakcją. Trzeba jednak przyjąć założenie, że jest się fanem Willa Downinga i nie przykłada się wagi do tekstów, ani nie szuka się zaskoczeń aranżacyjnych. Ja osobiście lubię zaskoczenia bo fajnie jest skupić się na czymś oryginalnym, ale jako fan Downinga jestem chętny słuchać jego piosenek w momentach, które nie wymagają nadmiernej atencji.