Ostatnimi czasy Silje Nergaard jest niesamowicie twórcza wydając co rok nowy album. Znaczna w tym zasługa pandemii, która przewija się aż nadto przez wydawnictwa wielu już artystów. Nie inaczej jest w przypadku albumu „Houses”, który to norweska wokalistka prezentuje zalewie 10 miesięcy po wcześniejszym „Homar Railway Station”. Nowa płyta opowiada o emocjach związanych z globalnym lockdownem. Jest na niej ciężar samotności, problemy egzystencjalne, ale także proste obserwacje ludzi w naszym otoczeniu.
Otwierający album utwór „His house” to współpraca z Adamem Bałdychem, który zostawił tu solidny ślad swoich smyczków. Utwór znacząco przedstawia klimat wydawnictwa, który maluje się w nostalgicznych, ciemnych barwach. Pomimo, że czasami tekstowo jest łagodnie, to cały materiał nie ma jasnego oddźwięku. Taki widać obrano kierunek. Kolaboracji na „Houses” jest sporo. Johannes Eick (brat trębacza Mathiasa Eicka) zagrał na kontrabasie w „Rain roots”, Trygve Seim z kolei zagościł w „Night street” na saksofonie, na którym także zagrał Hakon Kornstad w „Velvet Curtains”. Są także dwa wokalne duety. Pierwszy z nich to popowa pozycja „Candle in the window” zaśpiewana z Mikeiem Hartungiem, a druga to pięknie rozbudowane na dwa wokale „A crying shame” z samym Kurtem Ellingiem. Ten właśnie utwór jest punktem charakterystycznym tego albumu, który sprawia, że zyskuje on od razu lepszą punktację (aczkolwiek solowy pierwowzór Silje nagrała na „Chain of dans” w 2015 roku). Nie chodzi tu o samo pojawienie się Kurta, ale sposób w jaki tych dwoje zajęło się interpretacją. Delikatny, nieco etniczny wokal Silje w zestawieniu z mocnym i charakterystycznym wokalem Ellinga ani trochę nie nabiera rumieńców. Sprawia, że to właśnie dzięki niemu powstaje magiczne więź wokalna. Dodatkowo utwór jako kompozycja został tak skonstruowany, że kulminacja narasta stopniowo, reprezentując klasycznie rozrywkowy hit w najlepszym wydaniu. Tutaj rodzi się jednak mała wątpliwość, czy Silje nadal zależy, aby być jazzową artystką, czy jednak zmienia swój fach na rzecz muzyki rozrywkowej.
„Houses” jest kolejnym albumem, który stopniowo odchodzi od jazzowych form i rozwiązań. Zaproszeni goście zaspokajają mój głód aranżacyjny, ale biorąc pod uwagę wokal, to czuję zdecydowany niedosyt. Jest bardzo prosto i bezpiecznie. Utwory także nie są skomplikowane i bardziej przypominają popowe przestrzenie, aniżeli jazzowe krajobrazy. To mój jedyny zarzut, gdyż pamiętając takie jej płyty jak „Port of call”, „At firm light”, czy „For you a Thousand times” to wiem, że potrafiłem się bardziej zauroczyć. Na najnowszym albumie podoba mi się historia, która scala wszystko w jeden poemat. Jest zgodnie i poprawnie, ale pomimo starań zaproszonych gości bliżej tu do Tori Amos niż Nergaard jaką wspominam.
Niemniej jednak jest to naprawdę dobry album. Jako całość jest prawdziwy w zamyśle i oczywiście porządnie przygotowany pod względem produkcyjnym. Na szczególną uwagę zasługują chórki, które wybijają się niekiedy na główny plan perfekcyjną gęstością. Przyznam, że to nieco rekommepsuje mi niedobór jazzu i sprawia, że słucham tej płyty z uwagą. Warto też wspomnieć o utworze „My neighbour’s cat”, bo jest on doskonale zaprojektowany, a także o klimatycznym i wrażliwym „Velvet curtains”. Nad nimi zasłużenie króluje duet z Kurtem i właśnie z tego powodu warto chwycić po „Houses”.