Pewnie każdy z Was ma czasami takie dni, kiedy to półka pełna ulubionych płyt jest niewystarczająca. Gdy stoicie pół godziny przed zbiorem i tytuł po tytule szukacie, a i tak nie wiecie czego. Wtedy ja często sięgam po muzykę z internetu i sprawdzam czy są ciekawe nowości, które potrafią nie tyle co zdetronizować, co na chwilę dać odpocząć moim jazzowym zbiorom. Tak oto natrafiam na kilka nowych pozycji, a wśród nich tę jedną, która wciska mnie w podłogę. Samara Joy. Gdzieś przelotem przeleciało mi to nazwisko, ale nie miałem momentu, aby zweryfikować kto, kiedy i dlaczego ją poleca. Może i lepiej, bo teraz mogę się na spokojnie nią delektować. 


Wygląda jak nastolatka, aczkolwiek ma nieco ponad 20 lat. Czym zajmuję się tak młoda wokalistka? Szczerze mówiąc nie jest to aż tak bardzo istotne kiedy wygrywa się Sarah Vaughan International Jazz Competition. Winduje ją to od razu na zupełnie inny poziom atencji. Samara wygrała go w 2019 roku, a teraz dwa lata później ukazuje się jej debiutancki album „Samara Joy”. Najpierw trzeba wspomnieć nieco szczegółów technicznych. Nagrała płytę wraz z trio gitarzysty Pasquale Grasso w skład którego wchodzą jeszcze basista Ari Roland oraz perkusista Kenny Washington. Znajdują się na niej głównie wielkie jazzowe pozycje jak „Stardust”, „The trouble with me is you” czy „But Beautiful”, a pieczę nad wydawnictwem sprawuje Whirlwind Recordings. Tyle z suchych nowinek. Czas na uczucia. 

Głos Samary to błogosławieństwo. Zmysłowa, szeroka i zjawiskowo ciepła barwa, lekkie wibrato oraz delikatne, acz stanowcze „górki” to atut ponad wszystko. Gdzie nie czytam, ciągle porównywana jest do Vaughan i Fitzgerald. No tak, jakże to trafne, ale z przyklejoną łatką ciężko wyjść ze skrzyni porównań. Repertuar coverowy niestety nie pomaga w autonomii i self-charakterystyce. Tak czy inaczej, nie idzie nie fascynować się tym klasycznym jazzowym wokalem w jakże młodym, współczesnym wydaniu. Jest zwyczajnie pięknie, uroczo i genialnie pod względem wykonawczym i interpretacyjnym. Doskonałości wtórują subtelne aranżacje, gdzie prym wiedzie gitara. Improwizacje niejednokrotnie zaskakują i wprawiają w zasłużony efekt „wow”, a kontrabas i perkusja idealnie wypełniają wszystkie wolne zakamarki. Pomimo tak wspaniałego trio, to młodziutka Joy zadziwia najmocniej swoją wokalną dojrzałością i pewnością siebie. 


Słuchanie „Samara Joy” to nie tylko podróż w stare po nowemu. To nie tylko ukłon dla bardzo dobrze śpiewającej młodej wokalistki. Nie jest to także tylko kolejny miły album evergreenów wypełniający nam chwilę. Jak dla mnie najważniejsze jest tutaj pytanie: czym Samara zaskoczy nas w przyszłości?. Debiutancki album uważam za preludium, po którym powinno nastąpić coś bardziej spektakularnego i wielkiego. Oczywiście mam tu na myśli autorski materiał pozwalający poznać ją bardziej, bo jazz to nie tylko rozrywka, ale także relacja z artystą. Joy ma duże predyspozycje do pozycji wielkoformatowej, wszak jak sama mówi: „Jeśli mam być do kogoś porównywana, to najlepiej do samej siebie”. 

Ocena płyty: