Ledisi pnie się w górę sukcesu jak zatankowany do pełna najlepszy model Ferrari. Ma w końcu wszystkie potrzebne ku temu predyspozycje i atuty. Tworzy, produkuje, śpiewa, założyła własną wytwórnię, a co najważniejsze pozostaje w tym wszystkim ciągle tą sama dziewczyną, która pewna swych wartości w 2007 roku zrobiła duże boom albumem „Lost and found”. Miniony rok był dla niej przełomowy. Pierwsza niezależnie wydana płyta „Wild card” jest najlepszą w jej dorobku co potwierdzają zarówno krytycy jak i zdobyta pierwsza Grammy w jej karierze, o czym nie miała jeszcze pojęcia rejestrując koncertowy materiał.
Album „Ledisi Live at the Troubadour” to prezent dla wszystkich, którzy ją wspierali, którzy w nią wierzyli i nieustannie kibicują. To album pełen energii i charyzmy, z której Ledisi słynie nie od dziś. Nagrany w grudniu 2020 materiał miał być pocieszeniem dla fanów, którzy tak jak i ona przez pandemię stracili możliwość kontaktu scenicznego. Przed wykonaniem „Anything for you” pada zapowiedź, że jest nominowany do Grammy, a po kilku miesiącach okazuje się, że utwór ową nagrodę zdobywa. Ależ to musiało być satysfakcjonujące wydając dziś ten album i czuć z powrotem tamte emocje. Jak dla mnie zasłużyła sobie ona na Grammy albumem „Let love rule” w 2017 roku. Oba nominowane utwory, „High” oraz genialne „All the way” można teraz posłuchać na żywo. Swoją drogą sam nie wiem, które wersje podobają mi się bardziej, studyjne czy live. Ledisi jest jedną z nielicznych artystek, które tak samo oczarowują mnie w obydwu tych wariantach. Nie przestanę przyrównywać ją do gigantów jak Aretha Franklin, Whitney Houston czy Jennifer Hudson. Ledisi jest prawdziwie tego samego formatu.
Album live zawsze weryfikuje na ile dany artysta jest szczery w swoim muzycznym i wokalnym działaniu. Jestem wdzięczny, że ten zapis koncertu jest autentyczny, a nie dograny w studio, aby wszystko się przesadnie zgadzało. Oczywiście jest on dopieszczony realizatorsko i nie ma tu „krzywych” dźwięków, które na pewno się zdarzyły bo nie ma idealnie śpiewających wokalistów, ale nie poprawiano partii wokali co by było jeszcze lepiej. Jest to prawdziwy zapis chwili, która wydarzyła się tylko raz, tamtego dnia. Wielkie brawa za to.
Wydawało mi się, że 11 numerów to trochę mało jak na płytę live, ale szybko stukam się w głowę, bo przecież przy tej jakości i intensywności wykonania jaką tu dostajemy to każda minuta jest na miarę diamentu. To co Ledisi robi tu z głosem jest zjawiskowe. Jej alikwoty, zmiany rejestrów i frazowanie poprzez skale jest oszałamiające! Każda piosenka jest jak wulkan. Żadnej z nich nie pomijam, ani nie przełączam zanim sama się nie skończy. Od pierwszego „WKND” aż po bonusowe „Stone” wokalistka daje z siebie wszystko. Jest zadziorna, emocjonalna i z całą pewnością jest perfekcjonistką. Co najfajniejsze nie jest jedną z tych, co to trzymają się utartych szlaków. Każdy kawałek jest pełen ekspresji i nigdy nie znajdziecie dwóch takich samych interpretacji jej piosenek. Muzyka jest jej życiem, a śpiew kosmosem, w którym robi co chce. Posłuchajcie chociażby „High” albo „I blame you” by się o tym przekonać. Dobrała sobie jednocześnie taki zespół, że są to muzycy równie szaleni jak ona. Dominuje perkusja, bas jest równie niepokorny jak liderka i śmiało pozwala sobie na więcej. Klawisze czarują klasyką oraz Hammondem, gitara skleja swoimi riffami, a chórki wypełniają resztę przestrzeni bogatymi harmoniami.
Ten koncertowy album to przekrój nieznacznej twórczości Ledisi od pierwszego „Alrgiht” po nagrodzone „Anything for you” plus bonusowe, premierowe „Nothing but you„. Te nowe wersje na pewno uraczą fanów, ale życzyłbym sobie aby zyskały także nowych odbiorów. Ten kto kocha charakterystyczne i charakterne wokale nasiąknięte soulem, gospel i oldschoolowym R&B niech śmiało się tu panoszy. A jeśli jakimś cudem będzie Wam mało, to kończący album duet z Devą Mahal powinien zaspokoić głód wrażeń na miarę najlepszych jakich znacie.