Po kilku projektach pobocznych grupa Pink Freud uraczyła nas wreszcie albumem z premierowym materiałem. Album „piano forte brutto netto” rozwija formułę znaną z płyty „Horse & Power” sprzed 9 lat, ale stanowi też poniekąd nowe otwarcie dla zespołu, który i tym razem postawił na kilka eksperymentów. O zawartości krążka, ale autonomicznym podejściu do muzyki, opowiedział basista Wojtek Mazolewski.
Czy „piano forte brutto netto” można potraktować jako dziennik z podróży?
WM: Nie do końca, ale nie byłoby to błędne spojrzenie. Wydaje mi się, że to dziennik naszej podróży jako zespołu, ale też takich, które odbywaliśmy wewnętrznie. To, że byliśmy w tym razem i potrafiliśmy o tym rozmawiać. A już najlepiej nam to wychodziło, gdy braliśmy do ręki instrumenty i zaczynaliśmy grać.
Nagrywaliście z przerwami przez dwa lata. Wiem, że zaszyliście się w Bieszczadach i w Porto. A co było początkiem?
WM: Myślę, że początkiem każdej nowej płyty jest oddanie słuchaczom poprzedniej (śmiech). Po płycie „Horse & Power” zaczął się ten proces. Na początku z pewną dozą nieśmiałości się do tego podchodzi, zwłaszcza świeżo po wydaniu płyty. Pewne rzeczy muszą poleżeć parę lat, by później odbić się jakimś echem. To wszystko składa się na cały proces, bo okazuje się, że znaki tego, co powstaje teraz, otrzymaliśmy już wcześniej, ale wcześniej ich nie rozczytaliśmy. Dopiero kolejne zdarzenia na je uświadamiania. Poza tym Pink Freud zawsze działał dość naturalnie. Po jednym eksperymencie odnajdywał się zupełnie w nowym – czy to była zmiana brzmienia, czy kierunku muzycznego. I tak było właśnie po „Horse & Power”. Przez kilka lat grałem na starych instrumentach, ale jednocześnie na nowych wzmacniaczach. Używałem też strun, które nazywaliśmy „gumkami od gaci”, które są powlekane i brzmią starodawnie, przenosząc sporo drewna z instrumentu. Nie wybrzmiewają jednak długo i trzeba sporo napracować się palcami, żeby ten dźwięk wydobywał się z nich prawidłowo. Poczułem jednak potrzebę zmiany. Dlatego zmieniłem cały mój osprzęt na vintage’owy, którym charakteryzuje się brzmienie lat 60. i 70. Kiedy dokonałem tej zmiany, to zaczął się dla mnie proces nowej płyty. A te Bieszczady i Porto? To jest trochę ograniczające, bo ta płyta nie tylko ma ich wydźwięk. Tam tylko wyjechaliśmy by się odciąć od świata i zebrać doświadczenia z wielu innych miejsc: Rumunii, Rosji, czy Azji. Czuliśmy, ile mamy tych doświadczeń i jak one na nas wpływaj, rozwijają nas i sprawiają, że jesteśmy lepszymi muzykami.
Część utworów ma w tytule słowo ‘Pink’. Czy coś się za tym kryje?
WM: Tylko tyle jest bardzo pinkfreudowa płyta (śmiech).
Mam wrażenie, że to wasza najbardziej nośna płyta „Kunk Fu Express” jest taneczny. „Pinda Linda” zaczyna się „Can’t Stop” Red Hot Chili Peppers, a „Bom Dia Querida” zaczyna się niczym utwór Tool.
WM: Tak, słyszałem już kilka ciekawych interpretacji. Słyszałem już porównania do Radiohead, czy do hardrocka. Oczywiście to wszystko robimy umownie. Mnie to bardzo cieszę, bo nie spodziewałem się, że aż takie nasze właściwie odwieczne fascynacje będą słyszalne.
Otwierający „B4” zaczyna się od Twojego, istotnie dość rockowego riffu. A jak było z innymi kompozycjami?
WM: Często zaczynały się od riffu. Zresztą na wcześniejszych płytach też tak było. A tutaj w taki sam sposób było chociażby z „Full Forward”, który co prawda zaczyna się od szybkiej partii bębnów, ale potem wjeżdża riff i cała reszta. Taka klasyka w naszym wydaniu. Nieparzyste rytmy i jazda (śmiech). To daje ogromne pole do improwizacji, zwłaszcza na żywo.
A transowe „Pink Sunrise”?
WM: Transowość muzyki, jej rytualność zawsze była dla nas ogromnie ważna. Kiedy pod koniec lat 90., kiedy zakładałem Pink Freud, to na pytanie, czy jeszcze gramy yass, odpowiadałem, że gramy trans jazz dance. I do dzisiaj najbardziej został trans. I choć „Pink Sunrise” też zaczyna się riffem, to znalazłem wysoko na gryfie taką radosną melodię. Natomiast zależało mi by reszta była taka wyciszająca. To też jest utwór autobiograficzny, bo przeżyliśmy razem mnóstwo wschodów słońca (śmiech). Kiedy jesteśmy razem i ta jedność jest bezdyskusyjna… Nie chcesz, żeby ten moment się kończył.
Wasze braterstwo widać najbardziej po zdjęciu w książeczce, kiedy biegniecie razem nago.
WM: (śmiech) Karol Grygoruk zrobił nam te zdjęcia. Czułem, że może pokazać na tych zdjęciach naszego punkowego ducha. Zresztą sam Karol okazał się naszym fanem i nasz zespół kojarzy mu się z taką paczką pełną frywolności. A my lubimy się powygłupiać (śmiech).
Koncerty online w waszym przypadku nie mają sensu?
WM: Chyba tak. Zresztą latem, kiedy pojawiło się to ‘okienko’, które pozwoliło grać, my pracowaliśmy z ekipą nad koncertami, które miały odbyć się jesienią. Wydawało się, że wszystkie się odbędą… Wiemy, że teraz nie można grać, ani za bardzo nic ogłaszać. Czekamy na odpowiedni moment, by koncertować. Dlatego wydaliśmy płytę, by podzielić się chociaż tą energią, zwłaszcza w obecnych czasach.