Lianne La Havas uwielbiamy w całym jej jestestwie. Za jej głos, za jej styl, klasę, naturalność, skromność, uśmiech i za talent do pisania piosenek. Ze zwykłej londyńskiej dziewczyny, stała się… zwykłą dziewczyną z Londynu, którą słuchają miliony. Osobiście jestem niebywale wdzięczny losowi, że udało się jej rozbłysnąć i podzielić swoimi historiami. Debiutancki „Is your love big enough?” jest jedną z najważniejszych płyt w mojej kolekcji, a „Blood” ugruntowało u mnie zaufanie do tej artystki. Czas na kolejny album. Uwielbiam całym sercem, ale „Lianne La Havas” jest małym orzechem, do którego aby się dostać, to trzeba się nieco namęczyć.


Album rozpoczyna najlepsza pozycja na płycie, czyli „Bittersweet”. Jest to Lianne jaką doskonale znamy. Melodyjna, pełna uczuć i typowych dla siebie zmian na skali dźwięków. Klasyczna kompozycja podtrzymująca pełen kunszt tworzenia i wykonania. Na uwagę zasługuje też „Green Papaya” wyróżniający się połamaną formą na tle innych kompozycji. Minimalizm sączy się jak owocowy sok wydobywając samą słodycz głosu i delikatność przekazu. „Can’t right” to najbardziej kolorowy i przenikliwy optymizmem song. Luźna gitara, pędząca acz spójna perkusja i szerokie chórki. Gorący letni hit, który aktualny jest przez cały rok. Jest tutaj także „Paper thin”, który najbardziej przypomną mi pierwsze utwory Lianne. Delikatny, ascetyczny z pięknym tekstem niczym opowieść. Słychać wręcz jak artystka mruży oczy i cała przeżywa historię, którą chce nam przekazać. Są to najlepsze pozycje z tego albumu, które trzymają poziom i w całości mnie satysfakcjonują. Nie przypadkowo wszystkie stały się singlami promującymi tę płytę. Reszta utworów niestety nie wygląda tak spektakularnie. Są to jak dla mnie ładne wypełniacze. Nie są ani charakterystyczne, ani wydobywające z tej młodej Brytyjki całe piękno, ale brzmią miło i przyjemnie. 


Dla usprawiedliwienia trzeba wziąć pod uwagę czas, w którym ten album powstawał. Pandemia ograniczyła wszak możliwości, wiele gwiazd przekładało premiery, a także wstrzymywali nagrania. Lianne jako jedna z nielicznych poszła w opór i udało jej się dokończyć realizację wpuszczając krążek. Brakuje mi tu jednak jakiegoś „boom”. Brakuje mi czegoś zaskakującego i odważnego. Te 10 piosenek jest ładnych, cztery z nich są jak najbardziej zauważalne, ale nie czuję żeby Lianne się znacząco rozwinęła. Dla niej ten album jest intymny. Sama przecież mówi, że czuje się obecnie bardzo spełniona i właśnie o takiej płycie zawsze marzyła. Jest to materiał doskonale reprezentujący artystkę jaką znamy. Akustyczny, bardziej wokalny niż instrumentalny. Szczery i bogaty w przekazie. Jest to ciagle soul/pop scalony piosenka autorską. Nie ma improwizacji, pokrętnych harmonii i zadziorów (jakie były na poprzednim albumie). Nie do końca rozumiem rolę utworu „Weird fish”. To jedyny „obcy”, nie napisany przez wokalistkę. Jest ciężki i bardzo alternatywny. Odbiega od całości i jak dla mnie, jest piosenką, którą jednak omijam. Wierzę jednak, że nie jednemu słuchaczowi się spodoba tak jak spodobał się wykonawczyni, która zdecydowała się dodać go na swój trzeci longplay. 


Nie będzie to mój ulubiony album tej znakomitej Brytyjki, ale na pewno nie będzie też wrzuconym na półkę kurzącym się egzemplarzem. Jej wokal jest dla mnie jednym z piękniejszych w świecie napędzanym muzyką. Jest anielsko oryginalny, a jej głębokie vibrato działa na mnie jak masło na ciepłe pieczywo. Amerykanie mają Jill Scott, a my w Europie mamy równie znakomitą kompozytorkę, autorkę tekstów i wokalistkę, która również nie kieruje się komercją, a większą uwagę kładzie na emocje i czystą osobowość. I właśnie to sprawia, że ten album ani trochę nie kładzie się cieniem na pannę La Havas. Ostatnio wydała intymną, akustyczną EP Live At The Roundhouse dopełniającą całości.

Ocena płyty: