Śpiewające żywe legendy mają zarówno lepiej jak i gorzej. To taki trochę paradoks. Łatwiej, bo przez lata miały okazję zjednać sobie rzesze słuchaczy, dla których zawsze będą wielkie. Gorzej, bo trudniej im dotrzeć do młodszej publiczności, która często z ignorancji patrzy na “weteranów” przez pryzmat dawnych trendów. Trudniej im też utrzymać formę, bo albo szli złą drogą, albo za bardzo eksploatowali się wokalnie. Ostatnimi czasy urzekła mnie płyta Patti LaBelle, ale rozczarowała mnie z kolei Dionne Warwick. Tak oto nie wiedziałem czego się spodziewać po nowym albumie Shirley Bassey.


Ta Brytyjka dysponuje dorobkiem sięgającym prawie 70 lat i jest jedną z najbardziej cenionych artystek na wyspach pod względem ilości wydanych płyt oraz pod względem interpretacji znanych utworów. Wszyscy na pewno znają ją z piosenek do filmów o Jamesie Bondzie, w tym „Diamonds are forever” oraz „Goldfinger”. Ale nie skupiajmy się tak bardzo na przeszłości, gdyż wydała przecież nowy album. Wiadomym było, że większość utworów to covery, Shirley wręcz uwielbia interpretować na nowo znane już songi. Na 14 pozycji, tylko 3 z nich są premierami (w tym „You Ain’t Heard Nothing Yet” dostępnym wcześniej jedynie na albumie live z 1986 roku). Ale po kolei. Pierwsze co zadziwia i uderza to muzyczny rozmach z jakim ten album jest zrealizowany. Wielka orkiestra, patetyczne aranżacje i wzniosłe kompozycje. Rozpoczynająca „Overture” to wstęp do „Who wants to live forever” śpiewanego wcześniej przez Freddiego Mercury. I tu drodzy państwo czapki z głów. 

83-letnia piosenkarka, śpiewająca przez 70 lat daje takiego czadu, że mnie to totalnie rozwaliło. Oczywiście, że jest także sporo ingerencji realizatorów w studio, którzy podciągnęli trochę to i tam, ale barwa głosu, siła i dynamika to już zasługa Bassey. Nie spodziewałem się, że ma ona jeszcze tyle energii i tyle zdolności technicznych. Po wspomnianej płycie Dionne Warwick wydanej rok temu miałem przeczucie, że także i tutaj będzie to kiepska płyta wielkiej artystki, która chociaż chce, to już za wiele nie może. Jakże mnie zaskoczyło, gdy z utworu na utwór robi się coraz lepiej. Tytułowy „I owe it all to you” jest zdecydowanie jednym z najlepszych na tej kompilacji. Premierowy, w oldschoolowym stylu, odzwierciedla cały urok Shirley Bassey. Klasyczna kompozycja z liniowym rozwinięciem i wokalną kulminacją. Ona wciąż ma klasę i nie mogę się nadziwić, że ciągle zjawiskowe możliwości wokalne. Słychać, że to „stara” szkoła śpiewania. Taka, którą ja osobiście cenię najbardziej. 

Może nie jest to wyrafinowana płyta, gdzie utwory zaskakują świeżością, bo zarówno „Adagio”, „Maybe this time” jak i „Always on my mind” to po prostu ładnie wyprodukowane covery, ale głos tej wspaniałej Walijki sprawia, że słucha się ich z uczciwą dla nich przyjemnością. Jest tu evergreen Nat King Cole’a „Smile”, ale są też śmiałe nowości. Idealnie wpasowuje się „I don’t know what love isLady Gagi z filmu „A star is born” oraz jeden z najlepszych utworów Beyonce, napisany przez równie doskonałą Diane Warren, „I was here”. Niełatwo zaśpiewać go tak, aby choćby dorównać do wersji Beyonce z albumu „4”, ale Shirley mam wrażenie, że z łatwością sobie z tym poradziła. Nowicjuszami są „Look but don’t touch”, odważny, w zalotnym klimacie Las Vegas z piękne rozbudowanymi chórkami oraz równie kabaretowe „You ain’t hearing nothing yet”, do którego powstało video, gdzie Bassey abolutnie nie  wstydzi się swojego wieku. Także i za to bardzo ją szanuję. Dużo „gwiazd” retuszuje się do granic możliwości gdzie tylko się da, a to według mnie daje totalnie odwroty skutek. W konfrontacji z realem to zawsze wychodzi na gorsze. 


Ta 83-latka jest autentycznie i zasłużenie wielka artystką. ”I owe it all to you” jest zapowiedziany jako ostatni w dorobku Bassey i na pewno utrzyma ją u szczytu popularności, jak i ugruntuje jej miejsce w historii muzyki. 5 miejsce na liście sprzedanych płyt w Wielkiej Brytanii mówi w końcu samo za siebie. Doskonała forma, zadziwiająco mocny głos, szlachetnie pielęgnowana barwa i bogate, piękne aranżacje to niezbite atuty tego albumu. Brawo dla Dame Shirley Bassey, za jej miłość w kończącym płytę utworze „Music” z repertuaru Johna Milesa. Można się wzruszać, proszę bardzo. 

Ocena płyty: