Gdyby Chris Cornell posłuchał jazzowych aranżacji swoich utworów, przygotowanych przez muzyków Klamki, być może zdołałby się oczyścić z gniewu, bólu i strachu, które popchnęły go w 2017 roku do samobójczej śmierci. O negatywnych emocjach po przesłuchaniu płyty nie ma mowy, ustępują one miejsca zachwytowi wobec wielości rzeczy jakie się tu dzieją. „Tribute to Chris Cornell” to bardzo świeży, przejrzyście zaaranżowany album, który zbije z tropu największego sceptyka.


To jest stylowe, akustyczne granie i śpiewanie. Dobra gitara, klawisze, a jak trzeba to i saksofon. Przecież ciągle marzymy o takich wykonawcach. Telefonujemy do siebie, płytowi zbieracze i maniakalni słuchacze – mam coś takiego! Tę jedyną prawdziwą muzykę! Soul! Jazz! Kameralne kompozycje Klamki są zjawiskiem zupełnie wyjątkowym w czasach, kiedy muzykę zdominowała trywialna, podporządkowana działaniom marketingowym, komercyjna sieczka. Aż trudno uwierzyć, że muzycy rozsiani po Polsce, po raz pierwszy spotkali się w tej konfiguracji dopiero przy nagraniu tej konkretnej płyty.

Wkraczając w magiczną rzeczywistość muzyczną albumu, czeka nas doświadczenie totalnej jedności: światów i istnień. Ta jedność jest wynikiem fuzji dwóch zjawisk dźwiękowych. Chris Cornell – jeden z najlepszych wokalistów rockowych naszych czasów i Klamka – spontaniczny projekt muzyków, realizujących swoją koncepcję free jazzu, dopingujących się wzajemnie na płycie, której ukazanie się, jeszcze nie tak dawno temu, nie pomieściłoby się w naszej wyobraźni. A tymczasem z kompaktu sączy się, a raczej atakuje, jak najbardziej fizyczny przekaz. Czterdziestopięciominutowy przekaz nafaszerowany błyskotliwymi improwizacjami. Jest w tej muzyce coś, co trudno było dotychczas zauważyć w produkcjach polskich, nobliwych jazzmanów. Nazwałbym to młodzieżowością, która sprawia, że „Tribute to Chris Cornell” może stać się modna nawet wśród nastolatków.


Zaczyna się od lekko bujających akustycznych ballad (fortepian odgrywa główną rolę w większości utworów). Ale już szósty numer zdradza charakterek. „Doesn’t Remind Me” mogłoby zostać nagrane z powodzeniem przez każdy prawdziwie rockowy zespół z lat 60/70 ze Stonesami włącznie, tak to dobrze brzmi. Bardzo stylowe „Nearly Forgot My Broken Heart”. Mogę nawet przymknąć oko na to, że choć wersja jest naprawdę daleka od oryginału, to pokazuje geniusz nowej aranżacji. Bez wątpienia jednym z głównych atutów płyty jest wzbogacenie instrumentarium o brzmienie saksofonu, na którym gra Antoni Kuzak. Dmucha może niewiele, ale za to w odpowiednich momentach i do tego wybornie.

Małgosia Kujawska-Zemła świetnie wypada jako wokalistka, dla której kompozycje stanowią pretekst do zabawy własnym głosem. Właśnie zabawy, gdyż artystka nie spogląda na świat z wyżyn Olimpu. Jazz śpiewany przez nią jest szlachetną muzyką użytkową, która ma się sprzedać i jednocześnie dać kupującemu ją przedstawicielowi klasy średniej poczucie obcowania ze sztuką. Nawet jeśli uznamy twórczość Klamki konfekcją, to jest to konfekcja od Pierre Cardina. Materiał bez słabych stron, przeznaczony na eksport.

Ocena płyty: