Ilekroć słyszę o „solowych” płytach perkusistów to zawsze mam wrażenie, że tego „solo” jest tam ze 30%. Jakże ucieszyło mnie zatem, że jeden z najwybitniejszych polskich perkusistów jakim ewidentnie jest Maciej Gołyźniak swój album sygnuje jako Maciej Gołyźniak Trio. Na wstępnie muszę już to powiedzieć: jest on doskonały, przemyślany i autentyczny pod względem roli lidera. Perkusja jest oczywiście trzonem. Jest ojcem, dokoła którego rozgrywa się życie instrumentów. Szczerze nie pamiętam, czy kiedykolwiek tak pochłonęła mnie płyta jakiegokolwiek perkusisty. Ten Fryderykowicz, sesyjny gigant perkusji i jakże nieoceniony producent „gwiazd” pokazał właśnie, że grać to on umie u innych, a u siebie jest władcą i pionierem.


Bardzo szanuję, że robi to jako Trio. Nie sili się na samotny spacer bo wie, że we współpracy siła. Są z nim Robert Szydło (bass) i Łukasz Damrych (piano, synth), a gościnnie swoje wdzięki pozostawił Łukasz Korybalski (flugelhorn). Bez cienia wątpliwości jest to jazz. Jaki? Nowoczesny, ale wzorowany na mieszance światowej. Wyczuwalna jest przestrzeń zimnej i surowej Skandynawii, zresztą sam Maciej wielokrotnie podkreśla, że blisko mu do tej stylistyki. Jest też dużo powiązań z mięsistym jazzem, który płynie w Ameryce. Cały album jest celową podróżą pomiędzy Polską a Stanami. Mnie tu się natomiast narzuca jeszcze niezwykła odwaga nadinterpretacji tych dwóch wektorów geograficznych. Słychać, że to nie tyle inspiracja co transformacja. 

Cały „The Orchid” jest progresywny, zachowawczy w harmoniach, drapieżny i skrupulatnie męski. „The Restless rain” rozpoczynający tę podróż rozpędza się powoli niczym ciężka lokomotywa odkrywając melodyjność tego albumu. Centralne bębny scalają się z basem, klawisze starają się opanować formę, a dęciak jako niepokorny koleżka wprowadza tu niezły zamęt. Mnie od razu zelektryzowało i zaintrygowało. „Never lean on anything you know” kojarzy mi się z hip-hopem najlepszych części Bronxu. Jeśli porządnie się wsłuchacie to w głowie może przefruną Wam jakieś dobre teksty. Tytułowa kompozycja jest kwintesencją jazzu przewijającego się na tym albumie. Niespieszna, przestrzenna, pełna solówek i zimnych dialogów miedzy instrumentami. Fajne jest to, że wszystko jest tu spójne. Wszystkie utwory pasują do siebie wzajemnie. Nawet gdyby poprzestawiać i ułożyć je w innej konfiguracji, to i tak będzie ciekawie i prawidłowo. Chociaż są one czysto instrumentalne, to spokojnie można by w nie wpleść wokal i mielibyśmy pakiet pełen prezentów. Najbardziej w „The writing is on the wall”.

Czuję, że wybitnie urzeka mnie „Color of autum”. Całkiem wesoły beat perkusji, doskonały walking na basie, subtelne plastry klawiszy i nieco kosmiczne loopy brzmią jakby naprawdę kolorowały przestrzeń. Fajne, bo takie nieoczywiste i połamane. Jedynie „Shore to Shore” odrobinę jakby zapychało ten materiał, ale jeśli wsłuchać się (po którymś razie) w przebijające się bębny to czuć, że i psychodeliczna ballada ma tu swój sens, określając lidera jako stanowczego wrażliwca. Takiego, w którego uwierzyli z Polish Jazz dając mu 85 numer w katalogu albumów swojej serii. Jestem przekonany, że nawet gdyby Maciej nie był kojarzony z takimi nazwiskami jak Brodka, Sorry Boys czy Ballady i Romanse, to i tak ten album byłby chwalony i ceniony. Myślę nawet, że ma szanse przebić sukces „Breaking habits” z kolektywu Meller/Duda/Gołyźniak docierając do dużo szerszej społeczności gotowej na doskonały, współczesny polski jazz.

Ocena płyty: