Rumer zawojowała w 2010 roku debiutanckim albumem „Seasons of my soul”. Singiel „Slow”, a później także utwór „Aretha” wyniosły ją na wyżyny, co poskutkowało kilkumilionową sprzedażą płyty. Drugi album „Boys don’t cry” dopełnił sukcesu, natomiast trzeci i czwarty już niestety nie zyskały tak spektakularnego rozgłosu. Co dziwne artystkabyła z tego zadowolona, gdyż nigdy nie spodziewała się i szczerze mówiąc nie oczekiwała wielkiej kariery. W końcu nadszedł czas, że postanowiła zająć się czymś innym, co spełniło ją w całości. Macierzyństwu. Wyprowadziła się do USA, gdzie pośród prania, sprzątania i gotowania chętnie udzielała się jako pomoc w lokalnym salonie kosmetycznym. Muzyka w tym czasie zawsze była w tle, ale nadszedł moment, że zaczęła znów pchać się na pierwszy plan.


Country było bardzo widoczne w dotychczasowym repertuarze Rumer, alenie aż tak, jak na najnowszym „Nashville tears”. Nie mogło być inaczej, skoro cały materiał napisany został przez Hugh Prestwood’a zaliczonego do Nashville Songwriters Hall of Fame. Ten jakże zasłużony i ceniony „country man” wsparł Rumer na albumie nie tylko swoim repertuarem ale i jako muzyk. Sądzę, że słyszeliście takie szlagiery jak “That’s That” (Michael Johnson), “Ghost in This House” (Shenandoah) i “The Song Remembers When” (Yearwood). Nawet jeśli nie znaliście ich z nazw to pewnie obiły się Wam o uszy ich melodie. Tych na płycie jest tyle, ile maku w makowcu. Powtarzalne, subtelne i ubarwione charakterystycznym amerykańskim slidem to na gitarze, to na banjo czy skrzypcach. Album sam w sobie nie zaskakuje niczym nowatorskim. Jest to old country znane od lat, aczkolwiek wzbogacone pięknie delikatnym wokalem Rumer

Są tu również premierowe utwory Hugh, ale szczerze mówiąc nie ma to większego znaczenia patrząc na album całościowo. Czasami nie mogę połapać się, czy dany utwór leciał już przed chwilą, czy jest to może ciąg dalszy poprzedniego… naprawdę nie jest to aż tak bardzo istotne bo chodzi tu o klimat. A ten jest tu suchy jak pustynia, gorący jak żar z nieba i słodko-ostry jak whiskey o zmierzchu. Śmiało mogę powiedzieć, że obecna Rumer podoba mi się dużo bardziej niż ta na poprzednich płytach. Są one również korzystne, ale ciągle miałem nieodparte wrażenie, że odrobinę mdłe. Na „Nashville tears” jest bardziej ciekawie i z pieprzykiem. Sam tytuł zobowiązuje jeszcze do tego, aby w jego nagraniu wzięli udział tylko lokalni muzycy. Tak też się stało. Zarówno wynajęte studio jak i artyści nagrywający te 15 piosenek pochodzi z Nashville. 


Brytyjka doskonale odnajduje się w amerykańskim folklorze, a tego przykładem jest „Deep Summer int he Deep south” oraz „Hard time for lovers”, które energią dorównują niejednej legendzie country. Znając Rumer można się jednak było spodziewać, że oprze swój nowy album w większości na balladach i bardziej marzycielskich aranżacjach. Tak oto „Starcrossed hander of the moon”, „June it’s gonna happen”, „Bristlecone Pine (feat. Lost Hollow)” czy znane najbardziej z wykonania Rebekki BakkenGhost in this house” kierują nas na wykonania bardziej poetyckie i zbliżone do wokalnego smooth jazzu. Nie na daremne świat rokoszował się w barwie głosu Rumer i sprawił, że słyszało o niej wielu. Teraz daje ona upust swojej tęsknocie za muzyką i uważam, że zrobiła to znacznie bardziej autentycznie i wyrafinowanie niż na wcześniejszych płytach. 

Nawet jeśli uznacie, że „Here you are” albo „Heart full of rain” są nieco pretensjonalne, to nie da się uciec przed wysłuchaniem ich do samego końca. Najzwyczajniej w świecie są piękne w swojej prostocie i dlatego cieszą ucho. Nie są jednocześnie przereklamowane i zbyt nostalgiczne, więc spokojnie można podzielić się nimi ze znajomymi i otworzyć okna kiedy muzyka jest głośno w domu. W końcu kiedy rozpoczynający tę kompilację utworów Prestwood’aThe fale of firelies” wpadnie Wam do głowy, to od razu poczujecie zapach piasku amerykańskiej prerii. Mnie to zdobyło. Zwłaszcza partie skrzypiec, które doskonale potęgują jakże unikatową zdolność Rumer do opowiadania, czarowania i magnetyzowania kuszącym głosem. Właśnie zostałem fanem country.

Ocena płyty: