Toni Braxton w 2018 roku przerwała emerytalne zapędy i nagrała całkiem dobry album „Sex&Cigaretes”, który może i nie pokrył się spektakularnym sukcesem, ale także nie zdewaluował wartości pani Braxton. Rozochocona w akustycznych brzmieniach wykorzystała przy nowym materiale dość pokaźne pokłady sampli smyczków. Czy to wystarczyło, aby wzbić się na wyższe kondygnacje kariery?

Toni Braxton prywatnie miała różne wzloty i upadki, ale trzeba jej oddać, że każdy album, który wydaje jest profesjonalnie przygotowany i doskonale wyprodukowany. Każdy. Dużo w tym zasługi Babyface’a, który znacznie przyczynił się do marki „Toni Braxton”. Także i na najnowszym „Spell my name” odcisnął swój ślad współtworząc między innymi utwór „Do it”, który pojawił się w dwóch wersjach. Jeden to duet Toni i Missy Elliot w klasycznym stylu RnB bogatym w beaty i sample. Drugi to zmysłowa ballada nasączona prostymi rozwiązaniami pianina, basu i smyczków. Swoją drogą jest to chyba najlepszy utwór pod względem tekstowym. Przesłanie by kończyć związek, kiedy on wymyka się spod kontroli i przynosi więcej szkody niż pożytku jest jak najbardziej na tak. Szkoda jednak, że pozostałe utwory pozostawiają tylko swój cień na całym albumie. Produkcyjnie i wokalnie jest w porządku. Materiał pulsuje od emocjonujących ballad do chilloutowych, lekkich kompozycji. Odbiega od nich “Dance“, który samym już tytułem wprowadza trochę energii otwierając dziewiąty studyjny album Toni.

Jest na nim sporo gości.

Oprócz wspomnianej już Missy Elliot usłyszeć można tu H.E.R. w chórkach jak i na doskonałym solo gitarowym w „Gotta move on”. Babyface wspiera kompozycyjnie i produkcyjnie także w bonusowym „Nothing”. Tytułowy numer to duet z (jak zwykle) znacznie młodszym od niej wokalistą Johnnym Yukonem. Jednocześnie jest to jedna z najbardziej wyróżniających się piosenek na płycie. Jest to także kolejna przewidywalna miłosna historia pełna namiętnych zwrotów. Osobiście muszę przyznać, że trochę zmęczony już jestem pretensjonalnymi i mało dojrzałymi tekstami. Oprócz utworu „Do it” teksty zawarte na „Spell my name” są po prostu męczące. Największą alergię mam na utwór „Nothing” gdzie usłyszeć można, że „bez twojej miłości jestem niczym”. Jak dla mnie jest to zarówno niedojrzałe jak i nieco prymitywne (chociaż pod względem muzycznym kawałek jest bardzo dobry). Kiedy ma się pozycję Divy to można przekazać nowemu pokoleniu, które sięga po jej muzykę bardziej przemyślane wartości. Liczę na to, że nie będzie to odbiorca, który zatrzymuje się na przesłaniu, a bardziej ceni sobie ogólny wyraz artystyczny. Z tym jest naprawdę dobrze. Bo ot na przykład „Happy without me” to patetyczny, nieco filmowy song oparty na pianinie i smyczkach. Zaskakującym jest ominięcie tu jakiejkolwiek partii rytmicznej. Tuż za nim melodyjny, nostalgiczny „Saturday night”, który melodyjnie przypomina mi tuzin poprzednich hitów Toni Braxton, a pomimo to szalenie mi się podoba. Bo jest tu jedna niezmienna składowa. Jej wokal. 


Przyczepić można się do wielu pobocznych kwestii, ale w temacie techniki wokalnej jak i samej barwy głosu ciagle i ciagle jest magia, osobowość oraz niezłomna pozycja. Właśnie dzięki tej świadomości album świeci i zaprasza. Arcydzieło to to nie jest. Daleko mu do „Secrets” czy „Libra” i nie ma tu hitu na miarę „He wasn’t man enough”, „I don’t want to” czy „Yesterday”. „Spell my name” słucha się z przyjemnością, bo jest melodyjny, dopieszczony produkcyjnie, ale każdy fan Divy Braxton będzie czuł niedosyt szukając ukrytych zaskoczeń i perełek. Nie znajdzie. 

Ocena płyty: