Uwielbiam być zaskakiwany w muzyce. Z każdą premierą, która wychodzi mamy przecież nieco większe oczekiwania i chcemy chociaż odrobiny dreszczyku. W całej ten światowej produkcji nowej muzyki naprawdę łatwo przeoczyć nieoczywiste i przepiękne perełki. Spieszymy zatem, abyście nie przeoczyli debiutanckiego albumu Gabrielli Cavassa. Dreszczyk za dreszczykiem.


Jeśli ktoś boi się, że współczesny jazz zostanie zasypany popowymi wokalistkami jak Norah Jones, Kandace Springs czy Stacie Kent też może spać spokojnie, bo oto pojawia się ktoś, kto według mnie przewyższa je swoimi możliwościami i charyzmą. Nieco bezczelna barwa z łamanymi akcentami i emocjami na tacy ubrana w totalne, delikatne i nieabsorbujące aranżacje przedstawia wyjątkowy album. Pochodząca z Nowego Orleanu Cavassa śpiewa, gra, komponuje, współprodukuje… a przy tym brzmi naturalnie, świeżo i dobitnie. W wielu utworach słychać tylko wokal i jeden instrument. Jak choćby w „Vanity”, gdzie głos dźwięcznie rozmawia z kontrabasem albo w „It was supposed to be a love song”, gdzie pomaga sobie tylko delikatnymi plastrami na klawiszu.

Dla mnie jest Ona połączeniem przeszłości i teraźniejszości, bo słychać w niej zarówno Billie Holliday i Sarah Voughan, ale także Alicia Keys, Joss Stone, Laura Mvula, Angela McCluskey a nawet Amy Winehouse przychodzą mi do głowy, kiedy słyszę śpiew Gabrielle. Fajne jest też to, że pomimo tylu składowych, odznacza się indywidualnością. Niezmiernie cieszy mnie, że album w większości stworzony jest z jej własnych kompozycji (czego bardzo brakuje mi na przykład u Kandace Springs posiłkującej się głównie coverami). Nie przesadza, cedzi wręcz dźwięki, aby nie umknęło nic z emocji i przekazu, który jest tu najistotniejszy. Niespiesznie, prosto, subtelnie opowiada swoje historie pełne miłości i rozgoryczenia, a klawisze (Ryan Hanseler), perkusja (Jamison Ross – współproducent), kontrabas (Lex Warshawsky) i goście (Braxton Cook – saksofon, Ashlin Parker – trąbka, Ari Teitel -gitara) są tylko ozdobnikami w tej podróży. 


Album jest klasykiem „barowego” jazzu z elementami soczystego, akustycznego R&B („Podcast”, „Jim”, „Inside my arms”), gdzie najbardziej rozbudowany i wyeksponowany jest jednak wokal („Oakland”, „Vanity”). Oczywiście znajduje się tu konieczna, przepiękna ballada zapadająca w pamięć („I want to talk about you”) jak i eksperymentalny utwór nagrany dyktafonem, gdzie w tle słychać ulewę i grzmoty piorunów („Voice Memo at 19th & Judah”). Dla lubiących bardziej nieoczywiste harmonie i ambitniejsze klimaty, ale nadal klasyfikujące się w stylu środka jest możliwość odnalezienia się w „19th & Judah (feat. Ashlin Parker)”. Dla mnie nie ma tu ani jednego słabego punktu. Nawet to, że płyta trwa tylko 34 minuty mi nie przeszkadza, bo i tak gra od początku do końca po kilka razy na raz. Wtedy lepiej jest wyłapywać co rusz to nowe momenty, zakręty i dźwięczne zajawki. 

Ta finalistka Sarah Vaughan International Jazz Vocal Competition z 2018 roku debiutuje z niesamowitym wdziękiem, klasą i klarowną osobowością. Na pewno nie idzie na skróty podchodząc słuchacza słodkimi melodiami i prostymi interpretacjami. Wręcz przeciwnie, słychać że ma dużo do powiedzenia i nie boi się tworzyć własny rozdział w dzisiejszym jazzie. Zresztą nie trzeba tu dużo mówić, ani nadmiernie polecać. Wystarczy, że posłuchacie otwierającego album utworu „It was supposed to be a love song” i wszystko będzie już jasne. Przyjemności zatem, bo tylko to Was czeka w czasie poznawania Gabrielli Cavassa. Słuchać już można online, a CD jak i LP dostępne będą od 28 sierpnia.  

Ocena płyty: