Brian McKnight to geniusz. Technicznie rzecz ujmując jest zjawiskiem, perfekcjonistą ale także i indywidualistą. Zadebiutował w 1992 roku, finiszuje w 2020. Zapowiedziana jako ostatnia płyta „Exodus” właśnie ujrzała światło dzienne, a i w nocy z pewnością będzie lśnić nie raz i nie dwa. 

Od samego początku swojej kariery Brian jest autentyczny w tym co robi. Nie chciał być kolejnym produktem w wytwórni, dlatego też pozwolił sobie na otwartość i uczciwie zaprezentował emocje bez poddawania się trendom. Chwyciło od razu, bo poza bogactwem soulu i R&B ma on jeszcze to coś. Niepowtarzalną charyzmę wokalną i niespotykaną koloraturę. Na przełomie lat inspirował takie gwiazdy jak Justin Timberlake (niejednokrotnie pomagając mu w solowych projektach), Ne-Yo, Avant, Musiq Soulchild i całe zastępy innych. Duetów i kolaboracji nie sposób zliczyć. Każdy kto ceni sobie doskonałość chciał z nim wystąpić. Dość oczywistości, bo przecież o jego wielkości można pisać i pisać.


Czternasta studyjna płyta (szesnasta jeśli doliczyć wydania świąteczne) to powrót do klasycznych melodii w najlepszym wydaniu. Tekstowo od 28 lat niezmiennie ten sam temat: miłość ociekająca lukrem i posypana cukrem pudrem. Jest jednak jedna bardzo charakterystyczna i jakże odmienna rzecz. Wokalnie McKnight jest tutaj stonowany i zachowawczy. Nie świdruje skali, nie lawiruje kosmicznymi dźwiękami i nie stosuje ostentacyzmu. Miałem kiedyś taki czas, że było mi go za dużo. Na niektórych płytach jest aż przesadnie perfekcyjny i aż nadto chciał pokazać jak znakomitym jest wokalizatorem. „Exodus” jest najbardziej dojrzałym albumem jaki Brian Mcknight nagrał. Wszystko widać łączy się z założeniem, aby był to jego finał w dyskografii. Skąd w ogóle taki pomysł?


Od razu trzeba zaznaczyć, że to nie jest emerytura, ani totalne zaprzestanie śpiewania czy występowania. Jest to pochodna ustatkowania się, zmiany priorytetów. Artysta ponownie się ożenił, zakłada dom, który przejmuje pierwsze miejsce w jego sercu i głowie. Wspomina on nawet o przeprowadzce na kilka miesięcy do Paryża, a to dopiero początek planów zwiedzania świata i poświęcenia się roli małżeńskiej.

Absolutnie nie czuję żalu, ani przykrości, że to jego ostatni album. Zostawia on bowiem za sobą tyle wspaniałej muzyki i doskonałych zarejestrowanych występów, że nie mam z tym żadnego problemu. Zresztą materiał na ostatnim albumie wprowadza powiew spokoju i uczucie spełnienia. Jest on łagodny, spójny i oczywiście profesjonalnie wyprodukowany jak i zaaranżowany. Króluje charakterystyczne dla niego łagodne R&B pełne pianina, mięsistego basu i delikatnych loopów. Jedyne czego mi brakuje to chórków. Przyzwyczaił mnie do genialnych harmonizacji jak i kolaboracji z innymi, a tutaj w tej materii jest dość ubogo.

13 utworów dedykowane jest romantykom i zakochanym. Pierwsze single promujące ten album pojawiły się rok temu. Zarówno „Neva get enuf of U”, „Nobody” (którego video jest pamiątką zrealizowaną na ślubie Briana i Leilani) jak i „When I’m gone” mają już kilka milionów wyświetleń. Tak jak reszta utworów na albumie to czysta klasyka gatunku. Spokojnie można go nazwać BrianMcKnightingiem, bo od razu wiadomo, że to on. Należy do grona rekordzistów z pakietem nominacji Grammy i pewnie tym razem też się nie uda jej zdobyć, ale jak dla mnie ten album jest i tak bardzo dobry.

Od pierwszego „Unbelievable” chce się słuchać i zanurzać w tym czekoladowym menu pełnym ballad. Najbardziej szałowe jak dla mnie to „Sexy” i „’42 (Grown up tipsy)” (wydane na singlu w 2018 roku), odróżniające się energią, ale zatrzymujące wszystkie walory wokalne. Takie słodkości jak „Hula Girl (Leilani)”, „Stay on UR mind” czy też trzy single promujące mogłyby być dość trywialne i zbyt cukierkowe w wydaniu innych wykonawców. Tutaj do siebie pasują. Słychać, że właśnie te wszystkie emocje pełne miłości i budowanie „nowego” życia zamyka 28 lat klimatycznego, melodyjnego dziedzictwa Briana McKnighta


Nie jest to jego najlepsza płyta, ale zapewne będzie ona komercyjnym sukcesem, choćby z samego założenia finału. Jedno co mnie nie zadowala to ostatni utwór, czyli „Fragile” z repertuaru Stinga. Po pierwsze nie dość, że dość banalny z niego cover, to jeszcze zaburza swoim chaotycznym (w stosunku do pozostałych kompozycji) aranżem wokalnym. Nieco tu przekombinował, ale materiał jako całość to ja kupuję i polecam. Brian jakiego znacie i lubicie. Oby ten finał był jednak przedwczesny. Nawet jeśli będą w przyszłości nowe tylko single to i tak będzie wspaniale. Dla mnie nadal nie ma tak obszernie zdolnego artysty-wokalisty w tym gatunku. 

Ocena płyty: