The Weeknd, właściwie Abel Makkonen Tesfaye nie wstydzi się swojego zamiłowania do utworów z syntezatora, co soulowi konserwatyści całego świata, oczywiście mają mu za złe. Na najnowszej płycie „After Hours” daje im odpór broniąc nie tylko swojej twórczości, ale też wolności twórcy w ogóle, który przecież może sobie robić, co mu się podoba.


Poprzedni album – „Starboy” – udowodnił, że Kanadyjczyk wie, jak być hołubionym przez krytykę, a zarazem skutecznie zawojować listy przebojów, dlatego, słuchając jego najnowszej produkcji, poczułem się nieco zawiedziony. Podstawowym zarzutem, jaki można postawić tej płycie, jest bowiem brak ewidentnych hitów. Ten chwilowy niedosyt rekompensuje jednak fakt, że nowa płyta The Weeknd jest albumem równym, pozbawionym artystycznych mielizn i niedociągnięć poprzednich krążków. Przez to trudno doszukać się na niej momentów bezdyskusyjnie słabych i równie niełatwo jakikolwiek utwór zdecydowanie wyróżnić. Po prostu świetnie się słucha tego kolażu inteligentnie spreparowanych piosenek i tęsknych elektro-ballad przeplatanych niekiedy mocniejszymi fragmentami – czy będzie to „Alone Again” czy „Blinding Lights”.


Wizerunek The Weeknd – jako nienagannie śpiewającego i dobrze wyglądającego wokalisty, idola nastolatek – nie został zbytnio podważony. W warstwie muzycznej „After Hours” jest kolejną produkcją powstałą pod przemożnym wpływem czarnej muzyki R&B. Przy wydatnej pomocy producentów, zaśpiewał w tym stylu całkiem dobrze. Choć utwierdzam się w przekonaniu, że rynek muzyki R&B jest, niezależnie od płci artysty, sceną śpiewających kobiet, bo The Weeknd raczej rachitycznie i delikatnie uprawia swą sztukę. Taak, The Weeknd w tej stylistyce nie brzmi przekonująco. Nie wątpię, że chce on i lubi śpiewać coś w stylu R&B, lecz nie robi tego tak jak Maxwell czy D’Angelo.

Pozostają więc teksty, które niestety bardziej pasują do przeszłego niż nowego, demonicznego wizerunku artysty. Piwniczna, ale mimo wszystko, słodycz wylewająca się z liryków autorstwa piosenkarza, zdolna jest na pewno poruszyć serca bardzo młodych kobiet, lecz u osób dojrzalszych może budzić zakłopotanie.


Odsłuchując płytę nie sposób pozbyć się natrętnych myśli, że wszystko to już kiedyś słyszałem w innym wykonaniu. Całość nad wyraz poprawna i w ramach gatunku nowoczesna, włączając w to efekt echa w utworze „Faith”, lecz brakuje w tym twórczego szaleństwa. Piosenki The Weeknd są jak garnitury szyte fabrycznie. Wszystko według tradycyjnego, sprawdzonego szablonu, co w efekcie ogranicza, wręcz nudzi.

Mamy tu właściwie wszystko. Na płycie znajdziemy ciekawy utwór „wspominkowy” „In Your Eyes”. Jest trochę popowego, lekkiego grania w „Save Your Tears”, nie zabrakło ukłonu pod adresem bujającego soulu w tytułowym „After Hours”. Miłośników The Weeknd nic na tej płycie nie powinno rozczarować – przeciwnikom narazi się tym samym, co zawsze.

Ocena płyty: