Poznałem ją jakieś 15 lat temu, kiedy wpadła mi w ręce składanka z nowymi na tamten czas przebojami czarnoskórych artystów. Były tam Erykah Badu, Jill Scott, Macy Gray i ona. Od razu zachwyciła mnie jej barwa głosu. Był to czas, kiedy chodziło się do sklepów muzycznych posłuchać kto, co wydał nowego, szukać inspiracji pomiędzy regałami płyt… było inaczej niż dziś, kiedy to wszystko można znaleźć w internecie siedząc na kanapie. Nie powiem, że mi źle, wręcz przeciwnie, jest to dużo bardziej wygodne jak i efektywne w szukaniu perełek muzycznych. Trzeba tylko być uważnym, aby czasem czegoś nie przeoczyć. Mam jeszcze ten nawyk, że kupuję płyty najważniejszych dla mnie artystów, czasami nawet w przedsprzedaży, aby nie ominęła mnie satysfakcja słuchania świeżości. Tak oto listonosz przyniósł mi „The Garden of Eve”, a na nim Malia.


W jej krwi płynie zarówno Malawi jak i Wielka Brytania, ale jej życie zahaczyło także o Paryż, Berlin i kilka innych europejskich miast. Dzisiaj wydaje muzykę dla niemieckiej wytwórni Edel, która na całe szczęście daje jej wolną rękę do tworzenia i realizowania swoich nagrań. Jej najnowszy album to sukces trzech osób. Podpisuje się pod nim Malia, ale razem z nią tworzą go Lars Cölln oraz Nis Kötting. 10 z 12 utworów napisanych zostało właśnie przez tę trójkę. Tworzą oni także trzon wykonawczy, gdyż Lars gra na gitarach i na basie, a Nis zaaranżował wszystkie ścieżki klawiszy. Produkcja także należy do tego trio. Cały album brzmi zresztą tak, jakby weszli oni do garażu, podłączyli sprzęt nagłaśniający i zaczęli swobodnie grać, a że przy okazji ktoś włączył nagrywanie to już inna kwestia. Piosenki są proste, nieco przewidywalne w melodii, ale spójnie budują charakter „The garden of eve”. Szkieletem jest zadymiony blues, słodki gospel, a czasami i ciężki soul. Pięknie słyszalny jest Hammond, leniwe gitarowe solówki, uzupełniające “kościelne” chórki, a czaruje twangująca trąbka (“Me & my girlfriend“) jak i nieodzowna harmonijka (“Two seedlings“).


Malia pokazuje, że pomimo swoich ostatnich problemów onkologicznych jej głos jest w brylantowej kondycji. Mocny, charakterny i słodko „brudny” sprawia, że te nieskomplikowane utwory nabierają życia i polotu. Album muzycznie przypomina mi dwie ostatnie płyty Madeleine Peyroux. Zawadiacka kanadyjka jest jednak w porównaniu z Malią grzeczna i stonowana, ale muzycznie na pewno bardziej rozbudowana i ciekawa. Dużym atutem „The Garden of eve” są teksty. Doskonale scalające się z barwą Malii opowiadają o nadziei, która ma przecież zawsze pozytywny wydźwięk. Nawet gdy „Lord, I feel so bad” i kiedy „Last show” ogłasza „Death”, to znajdziecie tu pozytywny przekaz skłaniający do nie poddawania się i wiary w to, że zawsze będzie dobrze. Album promuje utwór “Hope“, który ma bardzo wymowne video inspirowane naturą, gdzie właśnie powinnismy szukać nadziei.

Problem mam jednak z tym, że im dłużej słucham tej płyty, tym mniej mogę rozróżnić poszczególne piosenki. Robią się one zbyt podobne, czasem wręcz bliźniacze i za trzecim odsłuchaniem musze zrobić przerwę by przewietrzyć umysł. Przy całej mojej sympatii do walorów głosowych, do chemii pomiędzy muzykami jest tu mało punktów charakterystycznych. Jednocześnie ta płyta satysfakcjonuje mnie jeśli wziąć pod uwagę dotychczasowe dokonania Malii i będę tej płyty słuchać jeszcze nie raz. Jest to bowiem ładna muzyka na wtorek, ale nie na niedzielę. 

Ocena płyty: