Jeanette Lindström jest jedną z tych artystek, które zyskały mój zachwyt i uznanie w zaledwie chwilę po usłyszeniu paru fraz. Jest ona także jedną z tych, która pochodzi z mojego ulubionego skandynawskiego świata nasyconego kobiecym jazzem. Porównywana często do Dianne Reeves Lindström jest jedną z przodujących tamtejszych wokalistek.
Najnowszy album „Queen on the Hillside” dzieli od ostatniego „Attitude & Orbit Control” dokładnie dekada. Ten wydany w 2009 roku album zyskał ogromny sukces komercyjny, a krytycy zachwycali się i wielbili go, co mogło równocześnie wpłynąć na tak długi czas oczekiwania na kolejny materiał. Kiedy dogoni się ekstremum, to bardzo ciężko utrzymać tę pozycję, nie mówiąc już o jej polepszeniu. Przez 10 lat wydarzyło się w muzyce bardzo dużo. Zbyt późny powrót wiąże się zawsze z większym ryzykiem porażki. Chyba, że tak jak u Jeanette nie jest potrzebne prosić o oklaski i aprobatę. Jej głos jest tak szlachetny, dostojny, że samo pojawienie się go jest promocją samą w sobie.

Tytułowy utwór wprowadza klimat łagodności, spokoju i bogactwa emocji. Gościnny Stenhammar Quartet ubarwia smyczkami niczym śnieżnobiały lukier na torcie. Album jest zachwycająco melodyjny i wytrawny, bez nadmiaru solówek i ornamentów. Piękne połączenie delikatności wokalistki i wyczucia muzyków. Skrzętnie dobrane teksty nie tłamszą warstwy muzycznej, a współgrają z subtelną poezją i niedosłownością. Opowiadają o sile, niezależności i dedykowane są jej przodkom, dzięki którym artystka może być tym, kim sama sobie wywalczy bądź wypracuje. Album wypełniony jest gitarowym minimalizmem, oszczędnym pianinem, mięsistym kontrabasem, a wszystko połączone charakterystycznym, acz nieprzejaskrawionym wokalem. „Fragments” mógłby spokojnie stać się komercyjnym radiowym hitem np. dla Adele. Książkowo wręcz się rozwija, ma niebanalną, łatwo wpadającą w ucho melodię, a co najważniejsze ma także duszę. Każdy utwór na tym albumie jest szczególny i istotny.
Zaskakuje mnie lekkość, z jaką przychodzi Lindström bazowanie na emocjach w swoim głosie. Od nasyconego szeptu, przez pełne żalu, ale i radosne stanowcze frazy buduje ona napięcie niczym lawina spadająca z gór. W „Falling” łagodzi je symetryczna gitara i delikatne dzwonki, ale perkusja z kolei wtóruje drapieżności aranżacji. Stenhammar Quartet występuje tu w czterech kompozycjach. Nie bierze się za szaleńczą gonitwę pokazywania swoich możliwości. Bardziej wspiera swoim talentem uzupełniając piosenki niczym biżuteria dla najpiękniejszej kreacji. W „Vem” trzeba się nawet trochę wysilić aby odnaleźć smyczki wśród gitarowych rozmyślań. Z kolei w „That cloud” to oni grają już pierwsze… skrzypce. Trochę krzywa, nieco niepokojąca kompozycja przypomina mi projekt Natalii Kukulskiej z Atom String Quartet (jakże mało tak genialnych kolaboracji). Magia. Wspaniała robota geniuszy muzycznych wyobraźni.
Sporo tu rodzimego skandynawskiego jazzu.
Przestrzenny, nieco chłodny i melodyjny przeplata się z popowym podziałem formy kompozycyjnej. Mamy tu ewidentnie wyeksponowane zwrotki, refreny a także łamiące bridge. Myślę, że właśnie to jest właśnie geneza sukcesu, który przynosi „Queen on the Hillside”. Jest po prostu dla ludzi. Nie dla wysublimowanej części melomanów, zdolnych rozłożyć jazz na poszczególne składowe. To płyta dla mass, które cenią sobie prawdziwość piosenek. Nie szukających produkcji przypadkowych melodyjek, a kolorów i historii zawartych pomiędzy partiami instrumentów. Najlepiej ilustruje to „Somehow”. Mój ulubiony. Emanuje takim spokojem, a jednoczenie pobudza delikatny wiatr rozmyślań. Bardzo szanuję i doceniam prawdziwość tworzenia. Tak jak tutaj. Zadziwiające jest, jak bardzo brak chórków wypełnia swoją wymownością. Myślę, że to celowy zabieg, aby nie rozpraszać uwagi słuchacza rzeczami drugoplanowymi, takimi jak przesądzone harmonie. Ta przestrzeń pomiędzy jest właściwie najgłośniejsza. A komu trzeba bardziej kolorowych aranżacji, ten na przekór dostaje utwór „Commence”, gdzie wokale podróżują pomiędzy jakże radosną marimbą. „Breathe” utrzyma ten błogostan, bo jest to najbardziej otwarty i radosny kawałek na tym albumie. Popowy, skoczny, wręcz frywolny. Zadowolenie podane na tacy.
Zamykający całość „North” jest jednak tym, co Jeanette Lindström robi najpiękniej. To bogactwo spokoju. Przestrzeń wypełniona perfekcją wykonania wokalnego, ubrana w stanowcze klawisze. Cieszy mnie pozostawienie oddechów, mlaśnięć, drobnych zniekształceń, które budują ten album. Jest on taką soczystą jasnością, wśród znanych blasków jazzowych barw. Szkoda tylko, że póki co album dostępny jest tylko cyfrowo. Fantastycznie byłoby ucieleśnić ten album na CD i winylu, aby stał się bardziej namacalną częścią swojego olbrzymiego potencjału. Jak dla mnie jest to aranżacyjnie mistrzowski album jednej z najbardziej baśniowych wokalistek w dzisiejszym skandynawskim jazzie. Zwłaszcza, że jest ona także jedyną kompozytorką, tekściarką jak i producentką tego albumu.