Przyczynkiem do rozmowy z Kasią Piszek, nagrywającą pod szyldem Kasai, była nie tylko intrygująca zawartość jej debiutanckiej płyty „Equals”, ale też bogaty dorobek artystki, która na przestrzeni lat współpracowała z czołówką polskiej sceny.
Biorąc pod uwagę, z iloma artystami współpracowałaś i dla ilu pisałaś piosenki, naturalnym wydaje się, że tworzyłaś także dla siebie. Czy tak było w przypadku materiału, który znalazł się na „Equals”?
Kasai: Tak. Piszę od dawna, właściwie od czasów liceum. Po liceum wyjechałam na studia do Katowic a tam zajmowałam się głównie muzyką jazzową. Po studiach zaczęłam pracować z Natalią Przybysz. Śpiewałam u niej w chórkach. Następnie współpracowałam z Anią Dąbrowską, Moniką Brodką i Arturem Rojkiem. Dorzucę jeszcze do tego zespół Rita Pax, z którym nagrałam dwie płyty. W międzyczasie cały czas pisałam piosenki dla innych artystów i również z myślą o własnej płycie. To, że ona finalnie powstała, było wynikiem przypadku i nie-przypadku jednocześnie. Lesław Matecki, z którym współpracuję od lat, zaproponował, żebym zarejestrowała swoje pomysły u niego w studiu. Tak więc zamknęłam się na kilka tygodni w tym cudownym miejscu i tak powstało siedem utworów. To był przełomowy moment, bo dotarło do mnie, że mam prawie całą płytę i że wreszcie jestem na właściwej drodze.
Ukrycie się pod szyldem Kasai też ma pewnie swoje uzasadnienie?
Owszem. Podziwiam Noriakiego Kasai, który od ponad 30 lat jest wciąż aktywnym skoczkiem narciarskim. Ale Kasai to przede wszystkim anagram mojego imienia. Podczas podróży do Japonii poznałam niezwykłego muzyka Kazuyę Nagaya, który wyjaśnił mi również, że ‘kasai’ po japońsku oznacza ogień, ale taki niespodziewany, nieumyślny. Zawsze podobało mi się występowanie, czy tworzenie pod pseudonimem. To jest ciekawy element tej samej historii, którą tworzą muzyka, tekst, wizerunek… Jako Kasia Piszek robię zupełnie coś innego, a jako Kasai eksploruję osobistą przestrzeń artystyczną.
Użyłaś słowa, które w przypadku „Equals” wydaje mi się kluczowe: przestrzeń. W otwierających płytę utworach „Skyline” i „Selfservice”, grasz dość lekko i dopiero „Impostor” osadza całość. Natomiast zagłębiając się w teksty, odnoszę wrażenie, że opowiadasz o stanach ludzkich emocji i relacji. Czy te teksty są w jakimś stopniu autobiograficzne?
Na pewno. Są one wypadkową własnych przeżyć, ale również tej bardziej komfortowej sytuacji obserwowania rzeczywistości z bezpiecznej odległości. Już jakiś czas temu zauważyłam, że to muzyka jest dla mnie pierwszym narzędziem do zgłębiania nieświadomości. Teksty powstają nieco inaczej – są podporządkowane konkretnym melodiom. Bardzo często pojawia się jakiś zalążek, który wydobyłam muzyką. Jedno słowo, jakiś zwrot, stają się przyczynkiem, drogowskazem do napisania tekstu.
Czemu zatem zatytułowałaś płytę „Equals”, skoro to są tak odmienne opowieści?
Ponieważ lejtmotywem całej płyty jest poszukiwanie balansu. Ze skrajnych stanów, odkryć – do próby znalezienia tego idealnego środka. Myślę, że to proces na całe życie. I cieszę się, że to dopiero początek.
W pierwszych utworach słychać brzmienia orkiestrowe. Rejestrowane były w studiu S3 w Warszawie.
Tak. Było to nie lada wyzwanie. Kilkudziesięciu młodych, bardzo zdolnych symfoników, Michał Kupicz, który zarejestrował nagrania i ja, przygotowana od strony technicznej, a jednocześnie kompletnie nieprzygotowana na różne niespodzianki. Efekty są wspaniałe, ale każdy z nas musiał wyjść ze strefy komfortu.
„Eyes Made Of Glass” trochę przeraża pod kątem tekstowym. Przemawia przez niego jakieś poczucie beznadziei…
Tytułowe ‘szklane oczy’ pozwalają nie tylko nie odczuwać i nie widzieć, ale mogą też sprawić, że człowiek przestaje być widzialny. To jest moment krytyczny płyty, zmierzający jeszcze przez moment ku głębszej otchłani: „Self-destruction Mode”. Napisałam ten krótki przerywnik w Koszęcinie, w siedzibie Teatru Śląsk. Byłam akurat na ostrym zakręcie życiowym, odwiedzałam przyjaciół. Kiedy zostałam sama w ich mieszkaniu, poczułam bardzo silny emocjonalny wstrząs, który zmienił się właśnie w „Self-destruction Mode”. To jest piękne i niesamowite, że dyskomfort, ból można przekuć w sztukę. Wciąż mnie to zaskakuje.
A kto to jest „Kim”?
Dobre pytanie (śmiech). To jest postać, a może raczej kompilacja postaci. Pisałam ją z myślą o tych wszystkich wspaniałych kobietach, które nie dały rady rzeczywistości… Takimi jak Sylvia Plath, Virginia Woolf, Zofia Stryjeńska… Osią piosenki jest zderzenie wrażliwości ze ścianą oporu wobec otaczającego świata. Druga część tego utworu, to ostatnia piosenka, jaką nagrałam w studio. Melodię przyniosło poranne słońce. Utwór zamyka album i jednocześnie jest zapowiedzią tego, co będzie dalej (śmiech).
Nie mogę nie zapytać o okładkę płyty. Jak trafiłaś na Serenę Banter?
Moja przyjaciółka Iwa Ostrowska pokazała mi jej pracę parę lat temu. Od tego momentu wiedziałam, że któraś z prac Sereny znajdzie się na okładce. Natomiast nie spodziewałam się, że powstanie obraz inspirowany moją muzyką. Androgyniczna postać stworzona przez Serenę przepuszczona przez wrażliwość Barrakuz (Beaty Śliwińskiej) dało niesamowity efekt.
MM: Jest możliwe, byś pojechała w trasę?
Bardzo bym chciała, zespół jest, gotowość jest. Projekt pomału się rozwija i mam nadzieję, że będziemy mogli całym zespołem podróżować po Polsce i nie tylko. Póki co, gram koncerty solowe, kiedy mogę.