Tak sobie myślę od czego by tu zacząć pisanie recenzji koncertowego albumu Beverly Knight, który zaledwie tydzień temu miał swoją premierę. Mam spory problem. Jest tyle sukcesów, nagród, ciekawostek i rewelacji o tej artystce, że nie wiadomo od czego zacząć. 25 lat na scenie, nieustanne pochwały i zawsze dobre albumy. Ostatnio udzieliła się główną rolą w musicalu Bodyguard, gdzie jako Rachel bezbłędnie poradziła sobie z repertuarem pierwowzoru, czyli Whitney Houston


Dyskografię zamyka znakomity solowy „Soulsville” z 2016 roku, jak i współudział w trio Leading Ladies w „Songs from the stage” z roku 2017. Ta jedna z najbardziej rozpoznawalnych soulowych wokalistek Wielkiej Brytanii obchodzi ćwierćwiecze swojej kariery, co zwieńcza album nagrany razem z Leo Green Orchestra na koncercie w Londyńskim Royal Festival Hall. Jest to podróż przez cały okres jej twórczości począwszy od 1994 roku, kiedy to zadebiutowała albumem „The B-Funk”, aż po wspomniany „Soulsville”. O tym, że na scenie Knight czuje się jeszcze lepiej niż ryba w wodzie wiadomo nie od dziś. Okazja by się o tym przekonać nadarzyła się w 2011 roku przy okazji wydania albumu „Soul UK”, który to zawierał dodatkowo koncert na dvd. Energii ma ona tyle co tuzin najlepszych wokalistek razem wziętych. Wulkan ukazuje swoją siłę w rozpoczynającym ten jubileuszowy koncert „Made it back” i tak naprawdę trwa aż do samego końca.

Może i jest to album odcinający kupony, bo wszystkie piosenki są praktycznie identyczne z wersjami płytowymi jeśli chodzi o formę, jednakże otoczka orkiestry robi tutaj gigantyczną robotę. Fenomenalne mocne dęciaki i subtelne, lekkie smyczki wzbogacają sekcję rytmiczną, gitarową jak i klawisz, który co jakiś czas też daje o sobie znać. Kto zna Beverley ten wie, że ogromnym szacunkiem i pasją darzy chórki. Jest ich tutaj sporo i jak zwykle są perfekcyjne, ciekawe i jakże potrzebne dopełniając całości. Słuchając albumu „BK25” przypomnieć można sobie takie wielkie przeboje jak „Shoulda woulda coulda”, „Gold”, „Soul survivor”, „Keep this firm burning”, a także ocenić jej wersje takich gigantów jak „Memory” z musicalu Cats oraz „I have nothnig” i „I’m every WomanChaki Khan, które pochodzą z Bodyguarda.


Mija 25 lat a Beverley jest w formie idealnej. Niczego jej nie brakuje. Barwa i moc jak u tygrysa. Czuć, że jest stworzona to koncertowania, co słychać po interakcji z publicznością i absolutnie nie jest to żadne suche podsumowanie twórczości ani myśl o emeryturze. To taki przystanek, aby poimprezować z fanami i dać im małe „rendez vous” z przeszłością. Ku mojej uciesze jest tu też kilka nowych kompozycji. „Now or never” promujące to wydawnictwo jest kwintesencją Beverley Knight. Połączenie soulu, funky i klasycznej melodii z nietuzinkowym wokalem. Zarówno ten, jak i następne dwa utwory „Wild River” oraz „Never like this” to studyjne nagrania dopieszczone orkiestrową aranżacją.

Trzeba przyznać, że dość niespodziewanym jest ilość numerów na tym albumie. 20 pozycji to naprawdę bardzo dużo. Pierwotnie pomyślałem, że ciężko będzie wziąć je na raz, ale nic bardziej mylnego. Albumy the best mają to do siebie, że słucha się ich albo mimo woli, albo aby sobie trochę powspominać. Ten płynie jednym tchem. Wersje live sprawiają, że wciągam się jeszcze bardziej. Jedyne co mi przeszkadza, to małe oszustwo przy realizacji materiału. Nie ma na świecie idealnych wokalistek, które wszystko zaśpiewają czysto i w punkt. Tutaj zrobiono z koncertowych ścieżek pięknie wyczyszczone perełki. Zdaję sobie sprawę, że w dobie rozwoju technologicznego są to cudowne metody udoskonalania artystów, ale przy koncertowych wersjach fajnie zostawić trochę autentycznych smaczków niedoskonałości. Mnie to w każdym razie zawsze upewnia w przekonaniu, że ta zarejestrowana chwila wydarzyła się naprawdę i jest autentyczna. Jednakże to tylko taki mały drobiazg, gdyż w głosie Knight znajduję jeszcze dużo innych skarbów, których podrasować się już nie da. 

Jest wirtuozeria wokalna, charyzma i niekiedy przerysowana interpretacja, która jakże pięknie, szczerze i cennie określa jej dorobek artystyczny. Przy okazji bardzo wartościowym elementem jest jej osobowość pozasceniczna. Nie jest to celebrytka rządna sławy i ślepego poklasku. To chyba właśnie cały sekret honoru dla artyzmu, aby być sobą będąc jednocześnie inspiracją dla innych. „BK25” przypomina i opowiada muzyczną historię wielkiej Brytyjki. Ameryka ma Jennifer Hudson, a tu bliżej nas mamy wcale nie gorszą Beverley

Ocena płyty: