Lidera Simply Red, Micka Hucknalla, zawsze miałem za wyjątkowo łebskiego faceta. Jego najnowszy album utwierdza mnie w tej opinii. Mick zaczynał w połowie lat 80., śpiewając piosenki inspirowane dokonaniami najsłynniejszych twórców soulu oraz rhythm’n’bluesa. Mówiono o nim wtedy jako o jednym spośród licznych reprezentantów nowego pokolenia brytyjskich wykonawców muzyki pop. Wkrótce jednak wokaliście udało się zdystansować niemal wszystkich rywali.

Prowadził zespół twardą ręką: bez zastanowienia pozbywał się współpracowników, o których przydatności nie był do końca przekonany. Czujnie obserwował zmiany na rynku i potrafił przystosować swój wizerunek do wymagań szerokiej publiczności. Nie ukrywał, że jego celem jest sukces komercyjny, i w końcu go osiągnął album „Stars”, najpopularniejszy jak dotąd w dorobku grupy, sprzedano w nadkładzie 10 mln egzemplarzy.


Dziś Simply Red to nie tyle nazwa jakiejkolwiek formacji, ile raczej hasło, które towarzyszy kolejnym projektom Hucknalla. Muzyk, przystępując do pracy nad nową płytą, często od nowa kompletuje grono swych partnerów. Jednak w wypadku „Blue Eyed Soul” na producenta materiału wybrał Andy’ego Wrighta, współpracującego z zespołem od wielu lat. Panowie stworzyli płytę dość różnorodną, zabawną, lecz ani nie przełomową, nowatorską, czy choćby obszerną.

Album, wydany po czterech latach płytowego niebytu, jest efektem zastosowania starej recepty: kilka ciekawych harmonicznie kompozycji, znajome chórki, gdzieniegdzie instrumentalne smaczki – raz solo klawiszy, którego nie powstydziłby się nawet George Duke, raz płynna, futurystycznie-funkowa linia basu (to na „BadBootz”). Hucknall wiedząc, że wśród jego odbiorców znajdują się nie tylko ludzie młodzi, kompiluje całość, która niewątpliwie uszczęśliwi jego wiernych fanów i po umiarkowanym sukcesie poprzedniego albumu grupy, „Big Love”, podreperuje pozycję Simply Red.

Na „Blue Eyed Soul” brakuje hitów na miarę „Something Got Me Started” czy „Stars”. Mimo to, Hucknall w kolejnych kompozycjach w niemal doskonały sposób realizuje wzorzec zgrabnej „radiowej” piosenki. Każdy utwór stanowi zdecydowanąą odrębność. „Thinking of You” to jakby credo, wstęp do całości, inspirowanej latami 70. Dalej niezłym rytmem podszyty, pastiszowy „Sweet Child”, w głębi niemal smooth-jazzowy, przywołujący najlepsze czasy zespołu, „Complete Love”.


Może zdziwić kilka nieścisłości dźwiękowych – niedopieszczone chóry, jakby dźwiękowiec zapomniał się nimi zająć. Nie bardzo wiadomo też dlaczego 60-letni śpiewa o zabawie ding-dongiem („Ring That Bell”). To jednak szczegóły. Generalnie jest kapitalnie. Z jednym tylko ale zasadniczym ALE. Najwyraźniej kokaina i marihuana znalezione jakiś czas temu u Hucknalla w domu nie były tylko eksponatami w kolekcji ekscentryka, miały natomiast zastosowanie jak najbardziej praktyczne. I to one – jak można się domyślać – raz na zawsze uszkodziły głos gwiazdy. W paru miejscach brzmi on po prostu nieczysto. A fałszować trzeba umieć. Robi to z powodzeniom Morrissey, czy Bob Dylan. Hucknall tego nie chce. Chce, i musi, ze względu na rodzaj swej muzyki, śpiewać bez zarzutu. I płyta nagle się wali.

Lecz jakiejkolwiek by recenzji o „Blue Eyed Soul” nie napisać, warto wsłuchać się w zawarte na płycie utwory. Czuć na nich prawdziwą duszę wybitnego artysty, jakim niewątpliwie jest Mick Hucknall. To świetna muzyka na własnych warunkach, bez względu na to, jaki gatunek reprezentuje.

Ocena płyty: