Jeffa Goldbluma nie trzeba nikomu przedstawiać. Od 35 lat świadomie i ciężko pracuje jako aktor, robiąc to profesjonalnie i z niezwykłą pasją. Znacie go na pewno choćby z takich kinowych hitów jak „Mucha”, „Jurassic Park”, „Dzień Niepodległości” czy „Grand Budapest Hotel”. Czy ktokolwiek mógł przypuszczać, że w tym znakomitym hollywoodzkim aktorze drzemie jazzowy tygrys, który oto nadchodzi ze swoim drugim albumem: Jeff Goldblum & The Mildred Snitzer Orchestra „I shouldn’t be telling you this”? Debiut zaliczył w zeszłym roku nagrywając na żywo „The Capitol Studios Sessions”, która to zdobyła uznanie ogromnej ilości krytyków. Dzięki temu mainstreem filmowy zyskał bardziej wysublimowany akcent. 


Klimatem płyta pozostaje nadal w amerykańskim showbiznesie. Klasyka przeplata się z kabaretem, smooth jazzem i rozrywką. To bardzo dobrze, gdyż idealnie wpasowuje się w narrację odbiorców tego typu muzyki. Bliżej im do Michaela Buble niż Milesa Davisa. Jest to czasami taki lekki uliczny jazz z głośnego Cadilaca, za kierownicą którego siedzi elegancki Pan z okładki. A ta jest tu bardzo wymowna. Jeff siedzi przy fortepianie płynącym na basenowej platformie gdzieś tam w Miami, bądź innym słonecznym raju. Taki też jest ten materiał. Nagrany z przymrużeniem oka, ale dostojnie przyozdobiony. Zresztą co tu dużo mówić, lista gości jest imponująca. Fiona Apple, Gregory Porter, Sharon Van Etten, Miley Cyrus czy Anna Calvi to nazwiska, które na pewno zwrócą uwagę na to wydawnictwo. Aczkolwiek śmiem sądzić, że nawet gdyby Jeff nagrał ten album sam ze swoją orkiestrą, to i tak zrobiłby się wokoło niego szum. Jego orkiestra jest bowiem przebogata. Od stylowej perkusji po apetyczne dęciaki wszystko tu wyśmienicie do siebie pasuje. Frontman swinguje, bawi się „ad libitum” i pozwala reszcie zespołu wypełnić tło tak, aby każdy miał tutaj swój udział. To właśnie podoba mi się najbardziej. Ten luz i niespieszna ekspresja. Zresztą całość słucha się z taką rozkoszą, że nawet nie zauważam kiedy płyta zapętliła się już czwarty raz. A mnie nadal mało.

Bardzo mi się podoba kiedy w numerze „Driftin’” solo goni solo. Kontrabas, gitara, saksofon… mnie to naprawdę rusza. Chociaż nie śledzę celebrytów i gwiazdeczek, to przyznać muszę że Miley Cyrus zrobiła na mnie pozytywne wrażenie w „The thrill is gone / Django”. Nie sądziłem, że może ona zabrzmieć tak dojrzale i dosadnie. Bardzo cieszy mnie także duet z Fioną Apple, która jest dla mnie kwintesencją osobliwości i twardego muzycznego charakteru. Ubrana w retro balladę „Don’t worry about me” gładko wpasowuje się w zarys artystyczny bandu Goldbluma. Moją uwagę przykuwają jednak instrumentalne kompozycje, wydobywające całą esencję „I should’t be telling you this”. „The cat”, „Driftin”, „The Kicker” zmieniają tę kompilację niesamowitych duetów w album gospodarza, który dba aby każdy czuł się dobrze i miło. Najlepszym tego przykładem jest ostatnia pozycja na płycie: „Liitle man you’ve had a buisy day”, gdzie wokalnie udziela się sam Goldblum. Robi to z przekąsem i frywolną lekkością. Wybitnym wokalistą to on nie jest, ale nie o to tu chodzi. Ten klawiszowiec z pierwszoplanowym aktorstwem spełnia swoje aspiracje bez proszenia o akceptację. Po prostu to zrobił i już. Fajnie, że Gregory Porter nie przyćmiewa set listy swoją wielkością. Brzmi tak, jak Gregory Porter w innych projektach zostawiając pole do popisu wszystkim występującym razem z nim muzykom. Jest taką miłą niespodzianką w bleusowym „Make someone happy” (co trochę kojarzy mi się ze „SmileNat King Cole’a, przypadek?).


Ten drugi album Jeffa Goldbluma jest o tyle lepszy od pierwszego, że jest studyjny. Nie każdy wszak lubi materiał nagrywany na żywo, który nierzadko jest „zabrudzony” oklaskami i rozpraszającymi przedmowami. Na tym drugim albumie nie widzę żadnych elementów, które mogłyby zakłócić stan skupienia słuchacza. Zgadza się tu praktycznie wszystko począwszy od doboru repertuaru, po wykonanie i ciekawe kolaboracje. Nie jest to ambitny jazz platynowych umysłów, ale z pewnością jest to platynowa płyta ambitnych artystów. Zapętla się u mnie nieustannie i nie zauważam, który to już raz. Właśnie to jest dla mnie wyznacznik dobrej płyty. Gra i nie przestaje, a ja mam wciąż i wciąż ochotę na jeszcze. 

Ocena płyty: