Pomimo że w ciągu ostatnich siedmiu lat stał się ostoją gatunku psychodelicznego soulu w swojej rodzinnej Wielkiej Brytanii, piosenkarz i autor tekstów, Michael Kiwanuka, pozostaje stosunkowo anonimową postacią muzycznej sceny Stanów Zjednoczonych. Większość fanów zna go z epickiego „Cold Little Heart” – dziewięciominutowego utworu wykorzystanego jako motyw przewodni hitu HBO „Wielkie Kłamstewka”.
To powinno się zmienić wraz z nową płytą, dumnie zatytułowaną „Kiwanuka”. Nazwiskiem, do którego zmiany zachęcano go na początku kariery, tłumacząc, że jest zbyt trudne do wymówienia, które zaszufladkuje go jako artystę „world music”. Przestrogi nie zrobiły na nim wrażenia, w końcu zmagał się z samoakceptacją praktycznie przez całe życie.
Michael dorastał w północnym Londynie, w białej dzielnicy Muswell Hill, gdzie na dźwięk jego ugandyjskiego nazwiska marszczono brwi. Złapany między dwoma kulturami, zamiast nieustannie czuć się nie na miejscu, stworzył własny świat, w którym mógł spokojnie odkrywać swoją tożsamość i niespiesznie dorastać.
Podczas debiutu „Home Again” z 2012 r., świat Kiwanuki nabrał kształtu dzięki staromodnemu soulowi, złamanemu indie-folkowymi brzmieniami; było delikatne i smutno. Kiwanuka niczym trubadur, głosem przypominającym aksamit, szukał swojego prawdziwego „ja”. Cztery lata później – na majestatycznym „Love & Hate” – Kiwanuka był już innym mężczyzną. Odnalazł w sobie więcej pewności siebie, stając się silniejszym i odważniejszym.
Nie ukrywał się już za delikatnym soulowym dźwiękiem swojego debiutu. Zamiast tego pojawiły się bujne, szerokie aranżacje smyczków, kościelny chór, dziesięciominutowe utwory, a w centrum tego wszystkiego był Kiwanuka, który był „Czarnym człowiekiem w białym świecie”. To już nie był zwykły, prosty soul, to było coś więcej; to był soul samego Michaela Kiwanuki, niczym dumny sztandar na powiewającym, triumfalnym wietrze samoakceptacji.
Wróćmy do nowej płyty. Na jej okładce widnieje królewski portret samego Kiwanuki. Ten mocny wizerunek, jak nigdy wcześniej, jest kolejnym dowodem pewności własnej tożsamości. Odwaga i siła płyną również z dźwięków zawartych na albumie. Artysta bezkompromisowo przenosi wspaniałe, żywiołowe, wręcz krwiste brzmienie „Love & Hate” jeszcze dalej, na nowe, niezbadane terytorium muzyczne. Najnowsza płyta jest jego najbardziej ukształtowaną, medytacyjną, ekspansywną kolekcją blues-rocka, dostojnego folku, psycho-soulu, stanowiącą opus kariery 32-letniego piosenkarza i autora tekstów.
Zaczyna się ofensywnymi gitarami w „Rolling”, które zmieniają się w spokojną, podnoszącą na duchu ewangelię „I’ve Been Dazed”. Naga intymność „Piano Joint (This Kind Of Love)” poprzedzona jest mrocznym, nastrojowym intro, ze zmieniającymi się tonacjami wokali i grzechotaniem gitar w tle. Meandrujące ruminacje Pink Floyd w „Hard to Say Goodbye” płynnie przechodzą w wyraźny pastisz lat siedemdziesiątych („Living in Denial”). A dalej, wzniosły, tętniący życiem „Final Days” ustępuje miejsca sennej sekwencji w „(Interlude) Loving The People” z mglistym fortepianem i delikatnym wokalem. Powrót do przyziemności następuje wraz z zadumaną, mroczną balladą „Solid Ground”. I nawet jeśli są chwile, w których Kiwanuka czuje, że „zgubił swoją drogę” – na koniec: „wszystkie [jego] lęki zniknęły”, oślepione przez promieniujące światło utworu „Light”.
Wszystkie kompozycje na płycie wydają się istnieć jako jeden harmonijny organizm, który niczym rzeka porywa słuchacza, czasami wpychając go we wzburzone wiry, by za chwilę obmyć go ciepłym prądem poczucia celu. A jest nim odnalezienie swojej tożsamości i zmierzenie się z tym, kim jesteś, co oznacza nie tylko samoakceptację, ale przede wszystkim nieustanny rozwój.