Ostatnio magazyn Vogue nadał jej przydomek Ikony. Ona sama powiedziała, że widzi się codziennie w lustrze i zastanawia jak to jest być ikoną, skoro też ma nią być. Wydaje się, że to zwykła dziewczyna, która po prostu spełnia swoje marzenia o byciu muzyką, którą tworzy. Wydała trzy albumy, czwarty pojawia się właśnie teraz. „Rouge” z francuskiego oznacza czerwony i symbolizuje miłość, siłę i duszę. Taką widzimy ją właśnie na okładce.
Jedna z moich ulubionych artystek. Yuna.
Album „Chapters” z 2016 roku jest jednym z tych, który kiedy do niego powracam, to czuję dokładnie te same dreszcze i uderzenia gorąca jak wtedy, gdy usłyszałem go po raz pierwszy. Z tego też powodu poprzeczka została przeze mnie postawiona (za) wysoko. Pierwsze przesłuchanie „Rouge” było jak obuchem przez głowę. Nie mogłem sparować głosu z muzyką, którą słyszałem. Coś mi się nie zgadzało. Moja królowa muzycznej magii i wokalnej uczty nagrała popową, trochę sztampową (tak pomyślałem) płytę. Zakotwiczyłem ją w rozdziale muzyki obok Lalah Hathaway, Sade, Lianne La Havas, Meshell Ndegeocello, a zmieniła nagle kurs i żegluje teraz tam gdzie Kelly Rowland, Toni Braxton, Rita Ora i Ciara. Pierwotnie nie tego się spodziewałem. Trzeba było kalibracji, aby przełączyć się z trybu artyzm na tryb rozrywka. Od razu zrobiło się lżej i przyjemniej.
Album jest światowy w każdym znaczeniu tego słowa. Mamy tu wybitnych gości, takich jak G-Eazy, Little Simz, KYLE, Jay Park. Więcej jest tu mięsistego, radiowego R’n’B („Does She”, „Pink youth”, „Castaway”), melodyjnego popu („Forevermore”, „Likes”, „Teenage heartbreake”), ale co najlepsze są też wśród nich magiczne perełki przypominające o niezwykłej sile tej artystki („Forget about you”, „Amy”). Produkcją zajął się znakomity, pochodzący z Danii Robin Hannibal. Jest on także współtwórcą materiału, gdzie liderka jak zwykle nie ulegając nikomu ma największy wkład w swoje piosenki. W końcu to nie jest piosenkarka jakiejś tam wytworni, a prawdziwa świadoma artystka.
Yuna pochodzi z Malezji, jednego z najbardziej multikulturowych miejsc na ziemi. Pięknym jest pokazywanie innym swoich dóbr, więc ten album poniekąd jest ambasadorem. Łączy on mainstreamowy pop największej próby z głębokim r’n’b, a na deser dostajemy malajski song „Tiada Akhir” na wynos. Pośród dźwięków spadającego deszczu, przez niecałe 3 minuty przedostajemy się w tajemnicze, azjatyckie strony. Urzeka mnie ta czystość i prawdziwość płynąca z tego utworu. Moje postrzeganie czwartego wydawnictwa wokalistki, która tyle dla mnie znaczy zmieniło swoje oblicze. Wynika z niego bardzo proste stwierdzenie, że nie zawsze trzeba robić wszystko dla idei. Czasem trzeba sobie zrobić przerwę i po prostu zrobić coś dla dobrego samopoczucia i sprawdzenia swoich sił.
Yuna w jednym z wywiadów powiedziała, że ten album jest swoistą ciekawostką. Chciała zrobić album z udziałem cenionych gości i odnaleźć się w trochę innej stylistyce. Doskonale oddają to teledyski, w których reżyserią zajął się jej mąż Adam Sinklair, a i ona jest współtwórcą komiksowego video do „Pink youth”. Dużo w nich luzu, zabawy i kinowego podejścia do koncepcji („Blank Marguee”)
Płyta zrobi furorę, bo nie ma tak doskonałej i ambitnej osobowości scenicznej jak Ona. Wyruszyła już w tournee, gdzie tym razem bawi się w pop gwiazdę tańczącą z zespołem, a muzykami są tylko i wyłącznie kobiety. Dobrym cytatem będzie tu fragment pierwszego utworu z płyty, „Castaway”:
„…Honestly, you didn’t see the best in me / It feels like you mocking me / And now I’ve gone off so far away / A castaway…”
Rozbitkiem to ona jednak nie jest. Bardziej jak się tak czuję, stwierdzając, że brak oczekiwań jest zawsze największym przyjacielem dobrego. Ta 32 letnia dziewczyna z turbanem na głowie nagrywała „Rouge” przez dwa lata. Czytając opinie największych zagranicznych portali muzycznych wierzę, że dużo dłużej pozostanie w powietrzu ten czerwony kolor, który zmąciła swoim głosem.