Tyle ile liści na drzewie, tyle Angie Stone nosi w sobie muzyki. Zaczynała w latach ’70 od hip-hopu, w latach 90 jako chórzystka i producentka miała swój udział także w twórczości Lennego Kravitza, aby w 1999 roku zadebiutować całkowicie niezależnie pod własnym nazwiskiem. Dwie dekady później, mając w swoim dorobku 8 płyt, udaje jej się zmajstrować  kolejną, „Full circle”.

Cóż to za historię chce nam tym razem opowiedzieć? 

Chociaż jest już babcią, która zapewne rozpieszcza swoje wnuki, nie straciła ani kszty swojej „angystoności”, która zachwyciła nas na „Black diamond” (1999). Trochę ciężej było ostatnimi czasy, bo zarówno „Reach girl” (2012) jak i „Dream” (2015) nie przebiły się na listach przebojów, ani nie dały rady sprzedać się w oszałamiającej ilości. Jednakże Angie Stone nadal wysoko zadziera głowę obok takich nazwisk jak Alicia Keys, Ledisi, Leela James czy Anthony Hamilton.  Mam jednak wrażenie, że to z sentymentu i wcześniejszego dorobku, aniżeli z zachwytu nad obecnym materiałem.

Jej 9 album (wolałbym aby był ósmym, bo płytę „Covered soul” z 2016 roku uważam za niepotrzebne nieporozumienie) nie powoduje trzęsienia ziemi, ale też nie pozwala przejść obok siebie obojętnie. Neo soul, będący przecież za jej pośrednictwem odrębną kategorią w czarnej muzyce, przewija się tutaj grubą nicią. Czasem jest przeplatany delikatnym reagge („While we still can”), albo stonowanym r’n’b („Dinosaur”). Klimatem materiał idealnie wpasowuje się w letnie, chilloutowe poranki, południa, popołudnia i wieczory. Piosenki gotowe są rozruszać śpiochów, zadowolić pracusiów, uspokoić nerwusów i zasilić imprezy w niebanalną energię. Mówią, że jak coś jest do wszystkiego to… otóż daremne tu posiłkować się przysłowiami. „Full circle” jest prawdziwie bogate w porządne kompozycje, zmyślne produkcje i (ku mej uciesze) wspaniałe harmonie wokalne.


Perfect” jako pierwszy zwiastuje, że set lista tego albumu jest bardzo czekoladowa. Moje ciało przestraja się na tę słodką częstotliwość i nie zatrzymuje ani na chwilę. Zarówno „Same Number” jak i „Dinosaur”, będący pierwszym singlem promującym, rozgrzewa i zapędza stawy do bardziej tanecznych działań. Tuż za nimi czai się jedyny duet na płycie. „Gonna have to be you” z Jaheimem usiane jest zjawiskowym instrumentalium, którego nie powstydziłaby się mała orkiestra, a zaskakująca gitarowa solówka na końcu dość mocno rozszerza moje źrenice. Jak dobrze, że „Neverbride” trochę zwalnia tempo, acz wcale mnie nie uspokaja, bo te chórki są tak bogate i intrygujące, że mam ochotę słuchać właśnie ich. Wiodąc poprzez swoją muzyczną pamięć stwierdzam, że największe szlagiery Pani Stone opiewają właśnie w tłuste chórki. One zawsze wypełniały i dopełniały całości.

Wsłuchując się w teksty nie znajdujemy tu równie dużo rewelacji. Są to nieustanne piosenki o miłości. Lepszej, gorszej, smutnej, wiecznej… Szczere przyznam, że ich przesłanie jest tutaj drugoplanowe. Dźwięki grają tu główną rolę. Muzyka oraz ciepły, szeroki, zmysłowy głos Angie Stone. Odpoczynek przychodzi dopiero wraz z utworem „Reciple”. Najbardziej balladowy i wyciszający, jednakże nadal pełen uśmiechu i energii. „Gifts” utrzymuje stan zawieszenia na delikatnym neo-soulu, przywołując swoim motywem „No more rain (in this cloud)”. Czyżby o tym „pełnym kole” artystka chciała nam opowiedzieć poprzez tytuł? Czyżby chciała powrócić do początku spektakularnej kariery, czy dać nam po prostu garść hitów, które będziemy nucić przez kolejne dwie dekady? Zarówno jedno jak i drugie brzmi fantastycznie, ale materiał jest tylko ładny. Przylepiony do Angie Stone, którą dobrze znamy i doskonale rozpoznajemy.

Nadal nie ma przeboju na miarę „Wish I didn’t miss you” albo „Brotha”. Jest za do wieńczące płytę „Let me know”, będące spełnieniem oczekiwań odnośnie profesjonalizmu, klasy, techniki i luzu, jaki Stone wypracowała w swoim śpiewaniu. Czwartej nominacji do Grammy Awards pewnie w tym przypadku nie będzie, ale jeśli chodzi o zabawę, to album zabiorę ze sobą wszędzie tam, gdzie przyda mi się dobry humor z gęstą czekoladą w tle. 

Ocena płyty: