Lou Doillon – córka Jane Barkin i Jacques’a Doillona. Aktorka, modelka, wokalistka, autorka muzyki i tekstów. Na początku roku wydała trzeci solowy album zatytułowany „Soliloquy”, który właśnie promuje w Polsce koncertami w Warszawie i Krakowie. Nam Lou opowiedziała o specyficznym procesie pracy na tym materiałem, specyficznym podejściu rodziny do jej twórczości oraz tego, która z jej licznych aktywności jest jej obecnie najbliższa.
Do stworzenia „Soliloquy” zaprosiłaś aż czterech producentów, bo jak mawiasz – lubisz łączyć ekstrema. Nie obawiałaś się, że praca z nimi ‘rozcieńczy’ ten materiał?
LD: Rzeczywiście było to ryzykowne posunięcie, ale byłam gotowa, by podjąć takie ryzyko. Wymagało to sporej ilości energii, cierpliwości, ale też delikatności w podejściu do każdego z tych producentów. Jednak poruszanie się między tymi ekstremami powodowało, że nie stałam w miejscu. Cały czas pilnowałam, by żaden z nich nie odbiegał za bardzo od kierunku, który obrałam. Poza tym praca z osobami, które są twoimi przeciwieństwami jest szalenie pobudzająca i stymulująca. Wiele się dzięki temu nauczyłam. Jestem daleka od relacji, w której tylko klepiemy się po ramionach i chwalimy. Ja potrzebuję konfrontacji na polu twórczym. Możemy być nawet dla siebie niemili, ale jeśli ma to przynieść pożytek muzyce – jestem na to gotowa.
Jak zatem panowie zachowywali się w pracy? Byli niemili?
LD: Myślę, że przede wszystkim się obawiali, ponieważ mężczyźni lubią kontrolować sytuację. Tutaj to ja ją kontrolowałam, co nie było dla nich przyjemne.
Po przesłuchaniu płyty doszedłem do wniosku, że można ją podzielić dość równo na delikatne i klimatyczne piosenki, takie jak „All These Nights”, „It’s You”, „Nothings”, czy „Snowed In” oraz na bardziej chwytliwe, jak „Brother”, „Burn” lub „Too Much”. Te pierwsze wyprodukował Dan Levy z The Dø; te drugie – Benjamin Lebeau z The Shoes. Dałaś im wolną rękę podczas produkcji, czy też oczekiwałaś od nich takich utworów?
LD: Napisałam wszystkie piosenki, muzykę i teksty. Najzabawniejsze było sprawdzenie, które piosenki wybiorą do dalszej produkcji (śmiech). Byłam zaskoczona, gdy Dan wybrał te wolniejsze, ponieważ znając żywą i bardzo rytmiczną twórczość The Dø, byłam przekonana, że wybierze szybsze utwory. Benjamin zaskoczył mnie pod tym względem mniej. Jedyny utwór, nad którym obaj chcieli pracować, to „Brother” i w tym przypadku to ja musiałam podjąć ostateczną decyzję. Natomiast myślę, że obaj chcieli mi nie tyle zaimponować, ile właśnie zaskoczyć. Poza tym na początku nie wiedzieli, że będą pracowali ze mną. Każdy z nich myślał, że będzie jedynym producentem tej płyty (śmiech).
Puściłem „Soliloquy” mojej żonie, jednocześnie opowiadając jej wstępne informacje na temat płyty. Słuchając tych nagrań, zadała pytanie: Skoro to tak intymny monolog (tytułowy soliloquy – przyp. MM), to czemu jest obudowany tak chwytliwymi melodiami?
LD: (śmiech) To wynika poniekąd z tytułu płyty „Soliloquy” – jest w tym coś teatralnego. To tak jak z wierszami Dorothy Parker, które uwielbiam. Wersy pełne bólu i smutku potrafi spuentować czymś zabawnym. Ona dobrze wiedziała, że są odbiorcy, którzy na to czekali. Podobny pomysł miałam na „Soliloquy”. Wiem, że są odbiorcy, którzy czekają na moje piosenki, ale z drugiej strony chce, by dawały im coś więcej, niż tylko kolejne historie. One są trochę jak mantry. Tak jest na przykład w przypadku piosenki „Too Much”. Doskonale zdaję sobie sprawę, że gadam za dużo, kocham zbyt mocno, tańczę za dużo, piję za dużo (śmiech). Wiem, że jest przynajmniej połowa ludzi, która uważa tak samo. Pomyślałam sobie, że w świecie, w którym wszyscy mają obsesję na punkcie perfekcji, nikogo nie potrzebują i są ‘w porządku ze sobą’, ja taka nie jestem i nie chcę być. Jestem niefajna, czasem głupia, zazdrosna, zła. Poza tym lubię pisać w języku angielskim, ponieważ on nie ma płci. Nie ma zwrotów, które jednoznacznie określają, czy padły one ze strony kobiety, czy mężczyzny. Śpiewając moje piosenki, mogę się wypowiadać zarówno w imieniu kobiet, jak i mężczyzn. Podoba mi się też idea ‘niebohatera’.
„It’s You” napisałaś wspólnie Cat Power. Znam historię z wymianą wiadomości na Instagramie między wami. Natomiast jestem ciekaw, czy znałyście się wcześniej?
LD: Jestem wielką admiratorką twórczości Cat Power. Byłam nawet na jej koncercie. Natomiast nie napisałyśmy „It’s You” razem. To ja jestem autorką tego utworu, a jej go przekazałam, by zrobiła z nim co chce. Cat dodała pianino i piękną partię harmonijki. Byłam szczęśliwa, że dodała tylko te partie, które, choć niewielkie, bardzo wzbogaciły ten utwór.
Pod koniec płyty słychać natomiast trąbki, ale chyba nie są to żywe brzmienia?
LD: Rzeczywiście nie są żywe. Cała płyta jest przepełniona różnymi dziwnymi brzmieniami lub moim głosem przetworzonym przez mikrofon z CB radia. Na przykład w „Burn” w miejscach, w których wydaje się, że słychać gitarę, pobrzmiewa mój przetworzony wokal (śmiech). Oprócz tego lubię zabawę częstotliwościami i często w ten sposób wywołuję różne zaskakujące odgłosy, czy sprzężenia. To powoduje, że wydaje ci się, że słyszysz żywy instrument, a to tylko złudzenie i jakiś przypadkowy dźwięk (śmiech).
Wiem, że wszyscy pytają Cię o Twoich sławnych rodziców… Podoba im się „Soliloquy”?
LD: Dobre pytanie! Mojej mamie się podoba. Moja siostra Lola uwielbia ją. Mój ojciec jeszcze się nie wypowiedział w tej kwestii. Jesteśmy nieśmiałą, zdystansowaną i dość trudną rodziną.
Patrząc na wszystkie Twoje aktywności, zastanawiam się kim Lou Doillon jest dzisiaj w pierwszej kolejności? Aktorką, modelką, czy muzykiem?
LD: Jestem artystką, cokolwiek to znaczy. Mam ogromną potrzebę wyrażania się. Używam do tego tych dziedzin, w których czuję się wygodnie. Piszę piosenki, wykonuje je na żywo, rysuję i czytam. To lubię robić najbardziej. Żyję natomiast dzięki modzie, ponieważ ciężko jest funkcjonować w biznesie muzycznym zwłaszcza dzisiaj. Coraz mniej gram w filmach, ponieważ jest to ogromnie obciążające czas zajęcie. Ale jeśli mam być szczera – uwielbiam brać udział w kręcenia filmów, pracę z reżyserami, ale fatalnie idzie mi cała reszta procesu, związana z powstawaniem filmu. Castingi, czytanie scenariuszy, wszelka rywalizacja – nie cierpię tego! A muzyka pozwala mi tworzyć swoje rzeczy bez ścigania się.
Zagrasz dwa razy w Polsce – 19 maja w Krakowie w Klubie Studio i dzień później w Warszawie w „Proximie”. Czego możemy się spodziewać?
LD: Przede wszystkim świetnej zabawy. Uwielbiam występować, grać dla publiczności. Scena to mój żywioł. No i chciałabym zapoznać polską publiczność z moją twórczością. Płyty to jedno, ale koncerty są tym momentem, kiedy moja muzyka żyje w pełni.