Idąc na rozmowę z gitarzystą Dominicem Millerem, nie wiedziałem, czego się tak naprawdę spodziewać. Z jednej strony od trzech dekad jest głównym współpracownikiem Stinga, a z drugiej – trochę na boku – prowadzi ciekawą działalność solową. Powodem spotkania była właśnie premiera solowej płyty „Absinthe”, nagrana pod okiem Manfreda Eichera – szefa ECM. Dominic okazał się przyjaznym, mądrym, a przede wszystkim świadomym rozmówcą. Poniżej zapis rozmowy, którą odbyliśmy.

Pracowałeś nad ta płytą z Manfredem Eicherem. Wszyscy wiemy, jaką wartość nadaje jego praca wszystkim projektom, w których bierze udział. Jakie były jego sugestie i uwagi wobec kompozycji, które przygotowałeś na „Absinthe”?

DM: Kiedy przyjechałem, zjedliśmy razem kolację dzień przed rozpoczęciem pracy w studio. Nie słyszał jeszcze wówczas żadnego z utworów. Wyjawiłem mu jedynie tytuł płyty i opowiedziałem, o czym chciałbym, by traktowała – o walce światła z różnymi odmianami szarości. Taki właśnie jest Manfred Eicher – polega na zaufaniu. Następnego dnia udaliśmy się do studia i przedstawiłem mu ogólne wersje tych utworów. Po wysłuchaniu Manfred powiedział: „To wszystko jest bardzo ładne, ale to jest bardzo bezpieczne. Gdzie jest jakiś element odwagi w tym wszystkim, o czym mówiłeś mi wczoraj?”. To, co uczynił tymi słowami, wyraźnie mną wstrząsnęło. Przygotowałem 80% pomysłów na tę płytę, zostawiając sobie wolne 20% na ewentualne zmiany. Manfred spowodował, że zaczęliśmy improwizować. Tym samym wyciągnął mnie ze strefy komfortu, co jest jego typowym działaniem i sprawił, że zaczęliśmy grać pozbawieni ‘scenariusza’. Struktura utworów nie zmieniła się, natomiast podejście do harmonii i jej interpretacja uległa modyfikacjom.


Swoją drogą, próbowałeś kiedyś prawdziwego absyntu?

DM: Nie, nigdy. Jestem abstynentem, ale podoba mi się pomysł jego działania w zakresie możliwości, jakie dawał na początku lat dwudziestych artystom, poetom, muzykom, którzy z niego korzystali. Myślę, że niewiele się to różniło od tego, co dawały substancje psychodeliczne artystom w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, którzy działali w Kalifornii – jak The Greatful Dead, The Doors, czy Jefferson Airplane. A ja chciałem po prostu zrobić album, będący moim wrażeniem, fotografią, dotyczącą tego, jak w latach dwudziestych mogło to wyglądać.

To ciekawe, co mówisz, zwłaszcza, że Twój poprzedni album „Silent Light” był bardziej kameralny, a tutaj mamy do czynienia z całym zespołem, który gra dość minimalistycznie.

DM: Tak. Nie wszyscy muszą grać ze sobą w tym samym momencie. Korzystanie z pomocy innych muzyków, instrumentalistów, to jak korzystanie z aktorów na scenie. „Absinthe” to dziesięć scen jednej sztuki. Miałem odpowiednich aktorów, ale to nie znaczy, ze wszyscy musieli zagrać w każdej ze scen. Czasami musieli się tylko pojawić i nie robić zbyt wiele. Dla mnie zawsze bardzo ważną rzeczą była przestrzeń. Jest ona na równi istotna z dźwiękiem. Muszą ze sobą współgrać. Jedno nie może istnieć bez drugiego.

Podobne wrażenia miałem po przesłuchaniu tej płyty – ważniejsze wydało mi się to, czego nie zagraliście, niż to, co faktycznie pojawiło się na tym albumie, tak jak to ma miejsce w takich utworach „Ténèbres”, czy „La Petite Reine”

DM: Tak, zdecydowanie. Nie trzeba wszystkiego przekazywać naraz. To, co lubię w muzyce, to przede wszystkim to, co ona chce mi przekazać za pomocą dźwięków. Kompozycja to rodzaj swoistego dialogu z odbiorcą. On daje mi przestrzeń na wypowiedzenie się. Taki koncept na muzykę reprezentował Miles Davis, czy Wayne Shorter. Dlatego staram się wykorzystywać tę przestrzeń, jak tylko najlepiej potrafię. Nie chcę jej wypełniać na siłę. Jedynym momentem na tej płycie, gdzie rzeczywiście grają wszyscy jest kompozycja tytułowa.


Wydaje mi się, że najważniejszym instrumentem obok twojej gitary na „Absinthe” jest bandoneon, na którym zagrał Santiago Arias. Wydaje mi się, że najlepiej oddaje on tęsknotę, która także wypełnia z tę płytę.

DM: Wow. Podoba mi się ta interpretacja. To bardzo głębokie. Wiesz, jestem już na kolejnym etapie swojego życia. Jestem starszy, mam sporo doświadczeń. Myślę, że tęsknota, o której mówisz wynika z utraty mojej młodzieńczości i przejścia do grona osób starszych. Ten album jest swoistą bramą pomiędzy tymi światami. Tęsknota, ale też puszczenie wolno młodszej wersji samego siebie i przejście do trudniejszej części mojego życia. Nie mogę pominąć tego procesu, dlatego nie chciałem tworzyć ‘pięknej’ płyty, bo nie czuję się ‘pięknym’ w tym momencie. Utwory takie jak wspomniany przez Ciebie „Ténèbres” mogą sprawiać wrażenie pięknych za sprawą melodii, natomiast aranżacja jest trochę wykręcona, by pozbawić ten utwór takiego wydźwięku.

Nie miałem okazji porozmawiać z Tobą przy okazji wydania „Silent Light”, więc zapytam teraz: dlaczego umieściłeś na niej „Fields Of Gold”, które nagraliście ze Stingiem?

DM: To jest ciekawe pytanie. Po pierwsze – dlatego, że to jest wspaniała kompozycja. Zrobiłem jej interpretację solową na gitarę. Najważniejszym powodem była jednak chęć przekazania Stingowi wiadomości: „Dziękuję Ci za to doświadczenie i za wspólne trzydzieści lat pracy”. To wyraz tego, jak wielką częścią mojego muzycznego DNA jest współpraca z nim. Uważam, że pominięcie tego aspektu w mojej solowej wypowiedzi byłoby niewłaściwie.

A nie myślałeś o tym, by zaprosić go na któryś z Twoich solowych albumów?

DM: Niekoniecznie. Moja działalność solowa jest czymś osobnym, a jednak – jak widzisz – bardzo ważną jej częścią jest moja współpraca ze Stingiem na jego płytach. Nie mogę tworzyć jednego bez drugiego. Natomiast jedną z cech mojej działalności solowej jest właśnie fakt, że mogę ją prowadzić w oderwaniu od pracy z nim. Nie jestem użyteczny grając i nagrywając tylko ze Stingiem. To tak jakby grać w szachy codziennie z tą samą osobą – nigdy nie będziesz lepszy. Gdy po paru miesiącach pracy z zespołem w ramach solowego projektu wrócę do współpracy ze Stingiem i pokaże mu, czego się w tym czasie nauczyłem i dowiedziałem, będę mu bardziej przydatny. To działa również w moją stronę, bo Sting również w tym czasie, gdy ja gram solo, nie spoczywa na laurach. To piękna sytuacja.

Mówisz, że ta płyta jest swoistym przejściem między młodzieńczością, a swoistą dojrzałością. Czy po tylu latach, tworzenia, komponowania, nagrywania i grania koncertów na całym świecie stoją jeszcze przed Tobą jakieś wyzwania?

DM: Oczywiście. Im dalej w to brnę, tym bardziej wiem, że nigdy nie dotrę tam, gdzie zmierzam. Nie chodzi tylko o umiejętności, ale o to, ile muzyki jeszcze mogę poznać. Kiedy zaczynałem swoją przygodę z graniem, jawiła mi się ona jako mistyczna podróż, naznaczona jakąś boską mocą. Nie jestem religijny, ale czułem się, jakby ktoś sprezentował mi bilet w jedną stronę w nieznanym kierunku. Mogłem go wziąć lub nie. Wziąłem, ciągle jestem w tej podróży i nadal nie dotarłem do końca. Na początku nie byłem do końca świadomy, z czym to się wiążę. Nikt nie powiedział mi: Czy jesteś gotowy na to, by zostawić swoją rodzinę, przyjaciół, psa i ruszyć w tym kierunku? O to w tym wszystkim chodzi. Zależy mi jednak na tym, by tworzyć rzeczy jednocześnie głębokie i proste. Chyba Picasso powiedział kiedyś, że zawsze dążył do tego, by móc tworzyć jak dziecko. On zresztą powiedział wiele istotnych rzeczy, z którymi mogę się utożsamić i które mają swoje odniesienie w muzyce tak jak na przykład: „Nie malujesz tego, co widzisz, tylko to, o czym wiesz, że faktycznie się tam znajduje”. Podobnie robią najlepsi fotografowie. A ja próbuję zrobić to samo jako muzyk. To nieustanne zmagania, bowiem, ile z tego, co gram na płycie pochodzi z głowy, a ile z serca, z duszy, z żołądka…?


Rozumiem, że na koncertach, które grasz w ramach solowego projektu, można zobaczyć cały obraz?

DM: Tak, ponieważ sporo na nich improwizujemy. Lubię się otaczać muzykami, którzy potrafią coś przekazać, są hojni, a jednocześnie pozbawieni ego. To jest jedyna droga grania w zespole. Gdybym miał zagrać z Tobą, a moim celem byłoby to, byś zabrzmiał świetnie – zgadnij, co by się stało: to ja zabrzmiałbym świetnie. Moglibyśmy razem coś wykreować, ale jeżeli nie słuchałbym Cię uważnie, to nie powstałoby nic interesującego z tej interakcji. Pytasz czego szukam? Perfekcyjnej harmonii z ludźmi, z którymi gram, rodziną i przyjaciółmi. Do tego zmierzam. Wiem już, że nigdy tego nie osiągnę, ale wiem, że mogę się starać. Taki jest powód mojego życia. Tego samego szukają muzycy, których podziwiam: Wayne Shorter, Herbie Hancock, John McLaughlin, Jeff Beck… Wszyscy ci starzy kolesie wciąż dążą do swoistej doskonałości. Popatrz na The Rolling Stones. Grają niesamowicie, lepiej, niż kiedyś! Mick Jagger jest ciągle w formie. Tak samo AC/DC. Wiem, że zmieniali skład i tak dalej, ale wciąż brzmią jak AC/DC. Podobnie Metallica. Wciąż są znakomici… Ok, Lars Ulrich może nie jest najlepszym perkusistą na świecie, ale stanowi epicentrum tego zespołu. I ma tego świadomość. A kiedy grają razem jako zespół, jest to coś pięknego i niepowtarzalnego. I dlatego będę kontynuował tę własną drogę pewnie do końca swoich dni.